To opowieść o kobietach, Lwowie, przeszłości, trójkącie miłosnym z umarłą matką w tle. W tej pogmatwanej historii, w której bohaterkami są córka, matka, babka i prababka nic nie jest czarno-białe. Mieszkają w małym, lwowskim mieszkaniu w domu z witrażem, na którym nieznany autor namalował cztery żywioły. Kochają się, nienawidzą, milczą, trwają przy sobie. - Nie zajmuję się wyłącznie przeszłością, choć w tej książce była ona akurat istotna. Chciałam, by wybrzmiała w polskiej przestrzeni, dlatego pisałam „Dom z witrażem” w języku polskim - mówi Żanna Słoniowska, pisarka i dziennikarka urodzona w Lwowie, mieszkająca w Krakowie
Spodziewała się pani wojny?
Bardzo się jej bałam. Bałam się, że ziszczą się moje najgorsze lęki. I te trzy, cztery miesiące niepewności, oczekiwania, paradoksalnie były dla mnie trudniejszym przeżyciem niż sam wybuch wojny.
Jak się pani dowiedziała?
Nie sprawdzam wiadomości każdego ranka, więc nie od razu. Jechałam samochodem i zadzwoniła do mnie przyjaciółka. Omal nie wjechałam w auta, które jechały z naprzeciwka.
To wtedy postanowiła pani jeszcze raz wrócić do Lwowa i wznowić książkę sprzed siedmiu lat?
Tak naprawdę nie było takiej myśli, nie pojawiła się. Nie ja postanowiłam o tym powrocie, taki był pomysł wydawcy. Zgodziłam się i dopisałam do pierwszego wydania wstęp pod tytułem Zabandażowane miasto.
Miasto, które jak pani pisze ma w sobie piękno, ale też pamięć głodu i śmierci. Miasto, w którym nie da się w przejść obok historii obojętnie. Jak ważna jest dla pani przeszłość?
Nie zajmuję się wyłącznie przeszłością, choć w tej książce była ona akurat istotna Chciałam, by wybrzmiała w polskiej przestrzeni, dlatego pisałam „Dom z witrażem” w języku polskim, kładąc akcenty na tych aspektach, które mocno mnie poruszyły w momencie, kiedy przyjechałam tutaj, do Krakowa.
Jakie to aspekty?
Pierwszy nazwałam polską traumą Lwowa, która zrobiła dość mocne cięcie w głowach ludzi. Mianowicie, po 1944 roku miasto Lwów przestało istnieć w polskiej świadomości i stało się miejscem wielkiego tabu. Kiedy się przeprowadziłam do Polski w 2002 roku często traktowano mnie jak osobę z przedwojennego Lwowa, co mnie bawiło, bo urodziłam się w 1978 roku. Za każdym razem musiałam udowadniać, tłumaczyć, że po ‘44 tam nadal toczyło się życie. Drugi aspekt to irytujący polski zwyczaj, który dotyka ludzi z zagranicy, polegający na tym, że niemalże każdy Polak zaczyna znajomość z przybyszem od analizy krwi. Docieka, bada jego pochodzenie, robi skan pokoleń, musi wiedzieć, czy babka to na pewno była Polką, a może w połowie, czy w jednej ósmej, nie daj boże wcale. Do tego akcent, czy poprawny, zrozumiały i tak dalej. To jakaś polska rana, trauma, której doświadczyłam. Najgorsze, że to się dzieje od razu na starcie, na dzień dobry, be szansy na poznanie. Rozumiem z czego to wynika i w książce próbuję z tym polemizować, pokazując, że w innych krajach zupełnie się to inaczej odbywa. Ta czystość, nieczystość, to pogranicze, tożsamość narodowa, obywatelska mają inny obraz niż ten, który utrwalił się w głowie Polaków.
Czyli że w jednej rodzinie obok siebie może żyć Polka z krwi i kości, Ukrainka z wyboru, która dnia na dzień zmienia język rosyjski na ukraiński i ktoś, kto uważa, że ma narodowość lwowską? Bohaterka pani książki mówi: Każdy ma jakąś narodowość, a wydawało mi się, że to dotyczy tylko zainteresowanych. A pani jaką ma?
Zależy kto pyta i w jakim kontekście. W sytuacji obecnej agresji odpowiadam, że jestem Ukrainką. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem również Polką i mogę sobie przybrać jeszcze inne tożsamości. Czuję się zupełnie wolna w wyborze i nie przeraża mnie, że jest dla niektórych wydawać się to może niejednoznaczne.
A w jakim języku pani śni?
Uśmiecham się, bo nie pani pierwsza mnie o to pyta. Kiedyś, będzie z parę lat temu, w Gorlicach na festiwalu im. Haupta jakiś starszy pan bardzo nieufnie mi się przyglądał, a potem z pewną podejrzliwością zapytał właśnie w jakim języku śnię. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że w różnych, nawet po angielsku, bo prawda i życie jest skomplikowane.
Co odpowiedział?
Skwitował: jest pani osobą bez tożsamości i odszedł. Co się kryje za takim pytaniem? Tak, jak mówię w obcych językach, tak też w obcych językach śnię i nie ma w tym nic dziwnego.
Jak się pani poczuła w tamtym momencie?
Poczułam, że stanęłam twarzą w twarz z polskim demonem, nie moim. Roześmiałam się.
Może teraz jest ten właśnie czas, kiedy musimy się z tymi demonami po obu stronach zmierzyć?
Na razie jest otwarcie człowieka na człowieka, bez pytania o przeszłość, bez rozliczeń. Nie ma czasu na to, nie ma zasobów, bo celem nadrzędnym jest ratowanie ludzkiego życia. W tym też dostrzegam niebezpieczeństwo; boję się, by autentyczna szczera chęć niesienie pomocy nie stała się kolejnym zrywem, za którym stoją nieprzerobione lekcje z historii. Takie, na które trzeba poświecić dużo czasu, publikacji, namysłu, dialogu, ważności. Jestem ciekawa czy to się odbędzie, bo jeśli nie, to demony znów zostaną tam, gdzie były.
Pisze pani, że historia wdziera się do książki, jak gdyby to co zostało powiedziane było jedynie zalążkiem, jakby kropka na końcu książki nigdy nie została postawiona. Kto ją postawi, jakie będzie zakończenie?
Nie wiem, jakie będzie. Chcę wierzyć, ze wojna skończy się zwycięstwem ukraińskim, i że te dobre rzeczy, które pojawiły się obok tej makabry przetrwają. Że zostanie solidarność polsko-ukraińska i nie tylko, że Ukraina będzie krajem, na który świat zwraca uwagę.
Tytułowy secesyjny witraż z pani książki istnieje naprawdę. Przetrwał, choć w pani książce stało się inaczej. Co się z nim teraz dzieje?
Zabezpieczono go przed wybuchami, a ja chcę wierzyć, że stało się to dzięki literaturze.
Wierzy pani, że ma taką moc?
W przypadku witraża nie mam pojęcia czy literatura miała na to wpływ, czy nie. Ale jeśli chodzi o moc literatury, to staram się oscylować między pesymizmem a wiarą w tę moc, zwłaszcza teraz, kiedy do miast wjeżdżają czołgi i barbarzyńsko niszczą zabytki, muzea, kulturę. Rozmawiałam ostatnio z Oksaną Zabużko, której powiedziałam, że na początku, kiedy zaczęła się wojna, nie byłam w stanie ani czytać, ani pisać. Odpowiedziała, że już to przerobiła w 2014 roku i wtedy pomogła jej „Rzeźnia numer pięć” Kurta Vonneguta.
A pani co pomogło?
Czytanie znanych mi z czasów nastoletnich powieści Ericha Marii Remarque’a.
To pozwala się odciąć od myślenia od wojny?
Nie, bo ja nie próbuję się odciąć.