Zastanawiająca słabość Stelmetu Enei BC Zielona Góra w Koszalinie
Jest takie powiedzenie: ,,Szlachectwo zobowiązuje”. Można je zastosować w sporcie. Po prostu, najlepsza drużyna w Polsce, uczestnik Top-16 Ligi Mistrzów może i pewnie czasem musi mieć chwile słabości, ale nie powinna schodzić poniżej pewnego poziomu. To, co pokazał Stelmet Enea BC w Koszalinie, w meczu z 15 zespołem ekstraklasy, było momentami żenujące
Wystarczy tylko przytoczyć podstawowe fakty. Prowadziliśmy w tym spotkaniu dwukrotnie. Raz, po pierwszych punktach w tym meczu Przemysława Zamojskiego i w 29 min, kiedy trafił Łukasz Koszarek i wygrywaliśmy (jak się okazało przez moment) 64:63. Remis był trzykrotnie: 2:2 i 4:4 na samym początku oraz 52:52, kiedy punkty zdobył James Florence. Ekipa dzielnie bijąca się o każdą piłkę w Lidze Mistrzów w Koszalinie była momentami bezradna na deskach, przegrywając zbiórki 24:30. Potrafiliśmy tylko pięć razy zebrać piłkę na atakowanej desce! O skuteczności w tym meczu lepiej nie wspominać. To było straszne, jak nie potrafiliśmy się przełamać, jak marnowaliśmy kolejne akcje, mając przed sobą ambitną, ale słabą ekipę, która do tej pory regularnie przegrywała z silniejszymi, dawaliśmy się dominować.
Zapowiadając ten mecz, apelowaliśmy o odpowiednią koncentracje i mocne profesjonalne podejście do rywala. Zestawienie, ile razy w tym meczu prowadziliśmy i remisowaliśmy pokazuje, jak do tego spotkania podeszli zawodnicy. Fatalnie graliśmy w Nymburku przed kilkoma dniami, ale tam walczyliśmy z najlepszą drużyną Czech i jedną z niespodzianek fazy grupowej Ligi Mistrzów. W Koszalinie naszym rywalem był zespół, który raczej nie znajdzie się w czołowej ósemce. Ta porażka może nas wiele kosztować. To prawda, że o wszystkim zadecydują play offy, ale warto do nich przystąpić z wysokiej pozycji.
Od początku graliśmy źle, słabo, na ,,pół gwizdka”. Taka taktyka byłaby do przyjęcia, gdyby zespół w pewnym momencie włączył wyższy bieg, odjechał rywalom i spokojnie wygrał. Byłby to mecz ,,do zapomnienia”, ale kolejny, w którym mistrz - nie wysilając się - zwyciężył. Niestety, to co wyrabialiśmy w Koszalinie będziemy długo pamiętać.
W sumie wyglądało to fatalnie, kiedy taka przeciętna ekipa jak AZS wygrywa w 7 min 18:11, czy 9 min 27:15. Ciągle czekaliśmy na przełamanie. Kiedy na minutę przed końcem trzeciej kwarty odzyskaliśmy prowadzenie 64:63, zmarnowaliśmy w ciągu kilkunastu sekund trzy kolejne akcje i rywal wygrywał 69:64! Podobnie było w końcówce. Doszliśmy AZS na 70:72. Aż się prosiło, żeby teraz pokazać co może mistrz.
A końcówka? W 35 min było 82:77. Rywale psuli kolejne akcje i wystarczyło tylko nasze zamieniać na punkty. Nic z tego. Kiedy w końcu za sprawą Thomasa Kelatiego, było tylko 82:80 dla AZS-u. Tak doświadczony zespół jak Stelmet nie potrafił przechylić szali na swoją korzyść. Słowem: wstydliwa i nie mająca usprawiedliwienia porażka.