Zatoczyliśmy koło i znów jesteśmy w tym samym miejscu, co 38 lat temu
- Przywództwa Lecha Wałęsy nie da się zakwestionować - mówi prof. prawa Jerzy Zajadło. Sprzeciwia się pisaniu historii na nowo i przestrzega przed rozliczeniami, które nie mają końca.
- Był sierpień 1980 r. Na co pan wówczas liczył?
- Byłem młodym pracownikiem naukowym. Stałem wtedy pod stocznią, podobnie jak kilkanaście tysięcy ludzi. Wszyscy byliśmy pełni nadziei, bo wydarzenie to (podpisanie Porozumień Sierpniowych - przy. red.) było wówczas prawdziwym powiewem wolności, a przy tym działał genius loci Gdańska - bardzo budująca atmosfera. Nikt z obecnych nie oczekiwał jednak tyle, ile się stało. Myśleliśmy, że może wreszcie będzie jakaś reforma systemu, ale nikt nie liczył, że runie kiedyś mur berliński, upadnie Związek Radziecki.
- A gdy przyszedł stan wojenny, czuł pan rozczarowanie, że te porozumienia jednak nie wyrwały Polski z ustrojowego klinczu? Bał się pan, że będzie po „Solidarności”?
- Wszyscy byliśmy przerażeni tą sytuacją. Zaraz po wybuchu stanu wojennego urodziła mi się córka, więc to potęgowało strach o najbliższych, o przyszłość. W połowie lat 80. mieliśmy poczucie straconego czasu. Nagle cofnęliśmy się o zbyt wiele kroków wstecz w stosunku do tego, co udało się wywalczyć Porozumieniami Sierpniowymi. Moim bohaterem był i jest oczywiście Lech Wałęsa, choć pamiętam jego wystąpienie po powrocie z internowania. Był jakiś strasz nie nieswój, miałki, nie wiedziałem, co się z nim dzieje. Poczułem ogromne rozczarowanie. To było jednak chwilowe, bo zaraz potem nastąpiło odbudowanie „Solidarności”. Widać było, że staliśmy się liderem przemian w obozie postsowieckim, że to my doprowadzimy do tego, że kolos padnie.
W dalszej części rozmowy m.in. o pisaniu historii na nowo i rozliczaniu się z przeszłością.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień