Zatrzymać barbarzyństwo! Ślązacy na wojnie domowej w Hiszpanii
Niemal dwustu śląskich robotników wyruszyło za Pireneje, by walczyć z siłami nacjonalistycznych puczystów gen. Franco. W książce „Zbuntowany Śląsk” Dariusz Zalega rekonstruuje ich skomplikowane i barwne losy.
Latem 1936 r. doniesienia z frontu wojny domowej w Hiszpanii nie schodziły z pierwszych stron polskich gazet. Wzbudzały żywe emocje we wszystkich kręgach opinii publicznej, zwłaszcza wśród aktywu wszelkich organizacji robotniczych. O jednej z zorganizowanych przez nich manifestacji donosił śląski dziennik „Polonia” w numerze z 23 sierpnia:
„W sobotę na placu Wolności w Katowicach miała miejsce niezwykłą demonstracja. Przed konsulatem hiszpańskim zebrało się 70 młodych ludzi, którzy wznosili okrzyki na cześć rządu madryckiego, «czerwonego Madrytu» i «czerwonej armii hiszpańskiej».
Wśród manifestantów znajdowali się również młodzieńcy narodowości niemieckiej, którzy wznosili okrzyki «Rot Front» [„Czerwony Front”- red.].
Jak się dowiadujemy, manifestanci wysłali do biura delegację, która złożyła rezolucję zawierająca wyrazy sympatii dla rządu madryckiego i deklarację 70 ochotników domagających się wysłania ich na na front do Hiszpanii”
We wspomnianej rezolucji pisano:
„My, śląscy robotnicy antyfaszystowscy, z niepokojem śledzimy przebieg barbarzyństwa faszystowskiego, które zorganizowało zbrojne powstanie, żeby zniszczyć zdobycze klasy robotniczej. Wzywamy Was do wytrwania, a przybędziemy Wam z pomocą”.
Robotnicy ze Śląska - choć nie wiadomo, czy konkretnie zebrani na katowickim placu - dotrzymali słowa. W następnych miesiącach za Pirenejami, w szeregach słynnych Brygad Międzynarodowych, pojawiło się ich niemal dwie setki. Uważali się za paladynów wolności, którzy muszą za wszelką cenę dać odpór faszystowskiej hydrze opanowującej w międzywojniu kolejne europejskie kraje. Przybywali tam przemytniczymi szlakami, przez zielone granice, nieraz cierpiąc po drodze głód, wymykając się coraz to służbom różnych państw, próbujących ich zatrzymać. Wielu z nich już nigdy nie ujrzało ojczystej ziemi. Dariusz Zalega, popularyzator historii tego regionu, nakreślił ich barwny portret zbiorowy w świeżo wydanej książce pt. „Zbuntowany Śląsk”. Nie brakuje w niej nietuzinkowych postaci i ciekawych anegdot przybliżających frontowe życie szeregowych dąbrowszczaków.
Droga za Pireneje
Wojna domowa w Hiszpanii wybuchła w połowie lipca 1936 r. Nacjonalistyczni spiskowcy z kręgów wojskowych i konserwatywnych, którym przewodził gen. Francisco Franco, rozpoczęli pucz przeciwko demokratycznie wybranemu rządowi Frontu Ludowego, złożonego z socjalistów, komunistów i republikanów. Konflikt szybko się umiędzynarodowił. Faszyści już w pierwszej fazie walk otrzymali potężne militarne wsparcie od Włoch i III Rzeszy. Tymczasem Madryt mógł liczyć na dużo bardziej ograniczoną pomoc wojskową, sprzętową i kadrową Związku Sowieckiego. Poza tym 18 września 1936 r. Komitet Wykonawczy Kominternu, czyli Międzynarodówki Komunistycznej, polecił „przystąpić do rekrutacji wśród robotników wszystkich krajów ochotników mających doświadczenie wojskowe, z perspektywą ich wysłania do Hiszpanii”. Zaciąg, pod szczytnymi hasłami obrony wolności i demokracji, prowadziły kompartie z całego Starego Kontynentu i nie tylko. Najczęściej cały proces, tak jak w II Rzeczpospolitej, odbywał się w pełnej konspiracji ze względu na wrogi stosunek władz różnych państw do komunistów. Punktem zbornym „rekrutów” Brygad Międzynarodowych był Paryż. Tam, w lokalu Komunistycznej Partii Francji (PCF) przy alei Mathurin-Moreau, znajdowało się centrum tranzytowe, w którym wszystkich kandydatów poddawano przesłuchaniu, by „przefiltrować” potencjalnych policyjnych „kretów” bądź „element ideowo niepewny”. Każda nacja miała swój własny system weryfikacji. Wreszcie sprawdzonych ludzi wysyłano partiami do Hiszpanii albo lądem, przez zieloną granicę w Pirenejach, albo drogą morską.
Z badań historyków Brygad Międzynarodowych wyłania się typowy portret ochotnika: upolityczniony robotnik w wieku mniej więcej dwudziestu ośmiu lat, doświadczony, wykwalifikowany, choć wielki kryzys ograniczył jego perspektywy życiowe. Siłą rzeczy robotniczy Śląsk - rozdzielony pomiędzy Polskę, Niemcy i Czechosłowację - dostarczał takich osobników relatywnie wielu. Istniał tu zaprawiony w strajkach ruch związkowy, a za nim stały silne partie komunistyczne i socjalistyczne. Ludzi z doświadczeniem wojskowym, nabytym chociażby w toku powstań śląskich, nie brakowało. Nie mówiąc o ofiarach wielkiego kryzysu, który dla mieszkańców regionu był wyjątkowo dotkliwy.
Pierwszym przystankiem dla śląskich ochotników w drodze na Zachód była Czechosłowacja. W sezonie letnim przejście granicy było dziecinnie proste. Przerzutem w Cieszynie zajmowali się Florian Dąbrowski, późniejszy dąbrowszczak, i Franciszek Waniołka. Ten drugi wspominał po latach:
„Udawaliśmy się nad Olzę w biały dzień, kiedy było ciepło. W rzece kąpała się wtedy młodzież z polskiej i czeskiej strony. Olza była rzeką graniczną. Jeden z nas, cieszyniaków, przebierał się w ubranie towarzysza, którego mieliśmy przerzucić do Czechosłowacji. Mieliśmy przepustki graniczne pozwalające na mały ruch przygraniczny, toteż z łatwością przechodziliśmy przez most tzw. jubileuszowy na czeską stronę. W ten sposób Dąbrowski przenosił na sobie ubrania na czeską stronę Olzy i tam wśród plażujących rozbierali się, pozostawiając ubranie towarzyszowi, który w międzyczasie zdążył już w kąpielówkach w naszej asyście przepłynąć lub przejść rzekę. W gwarze rozbawionej młodzieży nietrudno było ujść uwagi strażników. Po stronie czeskiej wśród plażowiczów czekali już konwojenci na dalszą drogę”.
W pozostałych porach roku ochotnicy musieli pokonać graniczne wzniesienia Beskidów, pilnowane przez KOP i Straż Graniczną. Ostatecznie działacze Komunistycznej Partii Polski na tyle dobrze rozpoznali ten teren, że przeprowadzili pod nosem funkcjonariuszy kilkuset ochotników. Gros z nich przerzucił Leon Chajn, w PRL członek Rady Państwa. Wtedy rezydował w Zwardoniu, udając instruktora narciarskiego. Długo nikt nie zauważył, że ciągle wyprowadzał w góry wycieczki „uczniów”, którzy na ogół nie wracali z wypraw.
Z Czechosłowacji szlak „czerwonych” rekrutów biegł dalej zielonymi granicami - przez Austrię i Szwajcarię do Francji. Nie należał do łatwych, trzeba było przepływać lodowate rzeki wpław, ale komunistyczne siatki miały tam wydeptane ścieżki.
Poza tym do Hiszpanii ciągnęli nie tylko Ślązacy z macierzystego regionu, ale także z diaspory. Dotyczy to przede wszystkim emigrantów zamieszkałych w zagłębiu węglowym na północy Francji, czyli w tzw. Nordzie. Wielu nich odgrywało kluczowe role w tamtejszych organizacjach robotniczych. Późniejszym interbrygadzistą był Ludwik Zgraja, rodem z Pietwałd, który piastował stanowisko sekretarza dużej sekcji CGT, największego francuskiego związku zawodowego. Jeszcze ważniejszą figurą był Józef Kolorz ps. „Marcel” - weteran powstań śląskich. Wyemigrował nad Sekwanę w 1922 r. Od początku lat 30. przewodniczył Polskim Grupom Językowym Komunistycznej Partii Francji. Latem 1938 r. popadł w niełaskę Kominternu. Odsunięto go od partyjnych stanowisk i niejako za karę skierowano na front do Hiszpanii.
Ten ostatni przypadek raczej jest wyjątkiem od reguły. Większość Ślązaków wędrowała za Pireneje jako ochotnicy wolności w pełnym tego słowa znaczeniu.
Na pierwszej linii
Zanim w Hiszpanii znaleźli się bojownicy z polskiego Śląska, byli tam już ich koledzy z niemieckiej części regionu. Augustyn Souchy, najsłynniejszy z nich, urodził się w Raciborzu w 1892 r. Już wtedy należał do żywych legend ruchu anarchistycznego. W czasie I wojny światowej zbiegł do Austrii, by uniknąć poboru do wojska. Tam jednak został aresztowany. Sąd nakazał wówczas deportować go Niemiec w obroży z napisem „Uwaga, anarchista!”. Przez kolejne lata tułał się po Europie, próbując budować ruch anarcho-syndykalistyczny. W swoich peregrynacjach zahaczył nawet o Rosję, gdzie rozmawiał z Włodzimierzem Leninem i Piotrem Kropotkinem, „anarchistycznym księciem”. Po wybuchu wojny domowej w Hiszpanii, wyjechał do Katalonii. Tutaj przyłączył się do CNT, potężnej anarchistycznej centrali związkowej. Souchy został jej rzecznikiem prasowym odpowiedzialnym za kontakty z zagranicznymi dziennikarzami. Bez jego pomocy, jak podkreśla Zalega, nie powstałaby wybitna wspomnieniowa książka George’a Orwella pt. „W hołdzie Katalonii”. Miał obsesję na punkcie socjalizmu wolnościowego, po 1945 r. badał np. kibuce. Do końca życia pozostał wierny swoim ideałom.
Większość ochotników z polskiej części Śląska, która znalazła się w Hiszpanii, otrzymywała przydział do XIII Brygadzie Międzynarodowej im. Jarosława Dąbrowskiego. Zanim jednak tam trafili, musieli odbyć szkolenie w centrali interbrygadzistów w Albacete. Tak oto ten czas wspominał Otton Jarzyna, urodzony w 1901 r. komunista i powstaniec śląski:
„Byli tam ludzie z różnych krajów, 54 narodowości, byli tam partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący. Lecz wszystkimi kierowało jedno uczucie, jeden cel, walki z faszyzmem, walcząc z bratnim narodem ramię w ramię za »Wolność waszą i naszą«. Ja nie byłem już taki młody, miałem doświadczenia nabyte w powstaniach śląskich i w wojsku; a przybyłych do Hiszpanii z praktyką wojskową była tylko szczupła garstka, przeszło 90 procent byli to ludzie w ogóle nieszkoleni i trzeba było kadry szkolić; czasu było na to bardzo mało, więc do dni 14-tu trzeba było ludzi wyszkolić. Sprawa na froncie była bardzo poważna, bo wojska faszystowskie zbliżały się już do Madrytu”.
Niedługo potem, jesienią 1936 r., Jarzyna z kolegami dąbrowszczakami rzeczywiście trafił do Madrytu. Nie miał najlepszego zdania o organizacji republikańskiego wojska:
„W ciężkiej walce broniliśmy miasteczka uniwersyteckiego i mostu Francuskiego, nie mieliśmy odpowiedniej broni, walczyliśmy bronią starą, meksykańską, angielską, francuską i innych narodowości, jednym słowem zbieranina, brakowało nam też oficerów, nie mieliśmy jeszcze nawet odpowiedniego umundurowania, każdy walczył, w czym miał, czy to w kombinezonach, wszystko jeszcze było w stadium organizacji”.
W starciach pod Madrytem dąbrowszczacy wyróżnili się w walkach, ale przypłacili to ciężkimi stratami. Dlatego na jakiś czas wycofano ich z frontu do uzupełnienia. Wiosną 1937 r. dąbrowszczacy wrócili na pierwszą linię, by przyczynić do ostatniego większego zwycięstwa wojsk republikańskich nad nacjonalistami pod Guadalajarą. Ich przeciwnikami byli Włosi z Corpo Truppe Volontarie, przysłanymi na Półwysep Iberyjski przez Mussoliniego. Tak wspominał tę bitwę Wilhelm Zając z podrybnickich Krostoszowic:
„Zamiast na odpoczynek znowu do piekła, jak myśmy to nazywali. Guadalajara - tego nigdy się nie zapomina, jak się walczy na śmierć i życie. Tu niby gaje oliwne, ale deszcz ze śniegiem. Taki dziwny klimat. W błocie kopaliśmy okopy i obraliśmy nasze pozycje. U nas zawsze to było: nie cofamy się, no pasarán, takie było u nas zawsze zadanie. No ale jak myśmy zaczęli prać te »Czarne Koszule« Mussoliniego, to był trup na trupie”.
Następnie dąbrowszczacy brali udział m.in. w krwawych walkach pod Brunete (20 tys. zabitych i rannych w siłach republikańskich), decydującej o przebiegu wojny bitwie o Teruel (przeszło 100 tys. zabitych i rannych po obu stronach) i nieudanej ofensywie w górach Sierra Quemada (wycięto wówczas w pień całą żydowską Kompanię im. Naftalego Botwina).
W lipcu 1938 r. dąbrowszczacy brali udział w ostatniej, jak się okazało, ofensywie wojsk republiki nad Ebro. Szli do niej z mieszanymi uczuciami. Każdy z nich był uzbrojony, jak opisywał Ludwik Zgraja, w karabin, 5 naboi i dwa granaty. Gdy powiedzieli dowództwu, że potrzebują więcej broni, odpowiedziano im wprost: jest to niemożliwe. „Musicie ją zdobyć na wrogu” - stwierdził krótko jeden z generałów. Mimo to w pierwszej fazie walk polscy żołnierze radzili sobie całkiem dobrze, wypierając nacjonalistów z ich pozycji obronnych. Koniec końców i ta operacja zakończyła się spektakularną klęska republikanów. 30 tys. ich żołnierzy straciło życie. Dąbrowszczacy musieli się wycofać. Niedługo po zakończeniu walk nad Ebro, jesienią 1938 r., rozwiązano Brygady Międzynarodowe. - Był to dla nas straszny cios, potworny wstrząs, jak tu opuścić swych braci, którzy jeszcze nie są wolni? - pisał Jarzyna. A jednak wówczas misja dąbrowszczaków za Pirenejami dobiegła końca.
Powojenne losy
Jakie były ich dalsze losy? Po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii większość dąbrowszczaków trafiła do obozów internowania na terenie Francji. Potem, w czasie wojny, wielu z nich działało we francuskim ruchu oporu lub walczyło w polskiej armii na Zachodzie. Pokaźna grupa najbardziej fanatycznych komunistów znalazła się w obozach internowania w Algierii, skąd trafili do Związku Sowieckiego. To oni z Armią Czerwoną „wyzwalali” Polskę, a potem masowo wstępowali do resortów siłowych PRL.
Spośród postaci wymienionych w tekście w Hiszpanii, nad Ebro, poległ jedynie Kolorz. Florian Dąbrowski walczył w armii Andersa i zginął pod Ankoną (1944 r.). Otton Jarzyna po 1945 r. był m.in. dyrektorem więzienia w Barczewie. Wilhelm Zając pracował jako robotnik, związkowiec i działacz sportowy we Wrocławiu. Do PRL z Nordu wrócił także Ludwik Zgraja.
Po więcej opowieści o bohaterach śląskiego ruchu robotniczego odsyłam do książki Dariusza Zalegi. Pasjonaci historii konfliktu na Półwyspie Iberyjskim będą nią zachwyceni. Osoby z mniejszą wiedzą na tematy opisywanych wydarzeń, mogą nieraz gubić wątek. Niemniej jednak jest to najciekawsza i najlepiej napisana pozycja na temat udziału Polaków w walkach za Pirenejami w ostatnich latach.