Zawód: mama. Wymagania stawia tu dziewięcioro szefów. Konieczna dyspozycyjność 24 godziny na dobę
Do wielkanocnego śniadania w tym domu zasiądzie czternaście osób. Wszystko w zgodzie z zaleceniami na czas pandemicznych świat, bo jajkiem (jajkami, potrzeba ich w sumie chyba ze sto) dzielić się będą wyłącznie domownicy. Mazurki będą trzy, a do tego baby, serniki, ciasteczka. Pomocników nie zabraknie. Za deseczki, nożyki, tarki chwyci dziewięcioro dzieci, które znalazły swoje miejsce w rodzinnym domu dziecka tworzonym przez Dorotę Kiedrowską.
Przygotowanie śniadania wielkanocnego dla kilkunastu osób to wielkie wyzwanie. Co znajdzie się na stole?
Będą mazurki, ze trzy, ale do tego babki, serniki. Ciasteczka - obowiązkowo bezcukrowe, bo na takiej diecie jest kilkoro dzieci. Żartuję, że nasze zakupy ważą z tonę. Nie umiem już ugotować zupy w małym garnku... Na szczęście mam grono gorliwych pomocników: dzieci dostały od nas w prezencie fartuszki, nożyki, deseczki, foremki do ciastek, stolnice, wałki. Każde ma swój własny zestaw. Gotujemy razem co weekend, a przed świętami to już obowiązkowo. Dzieci to uwielbiają. To nasz wyjątkowy wspólny czas. Przy okazji rozmawiamy o tym, jakich produktów używamy, dlaczego tych, jakie znaczenie dla zdrowia ma to, co jemy. Na szczęście mamy bardzo duży stół w kuchni.
Jak została pani zawodową mamą?
To już pięć lat, odkąd prowadzę rodzinny dom dziecka. Na co dzień mam wsparcie męża (który zawodowo zajmuje się czym innym), pomoc rodziców i trójki moich biologicznych dzieci, ale to ja odpowiadam za dziewięcioro dzieci, które zamieszkały w naszym domu, bo - z różnych względów - nie mogły mieszkać z rodzinami biologicznymi. Impulsem do stworzenia rodzinnego domu dziecka był program telewizyjny - opowiedziano w nim historię o ośmiorgu dzieciach z dwóch rodzin, które potrzebowały opieki, ale chętnych do zaopiekowania się nimi nie było. Wtedy pojawiła się taka myśl: „co stałoby się z moimi dziećmi, gdyby sytuacja losowa sprawiła, że mnie i męża by zabrakło. Czy znalazłby się ktoś, kto dałby dom trójce rodzeństwa? Może dziś to ja mogłabym pomóc?". Kocham dzieci, zawsze lgnęły do mnie maluchy z rodziny, znajomi moich biologicznych dzieci. Przeszkodą były warunki mieszkaniowe. Myśl wzięcia do siebie dzieci wróciła ze zdwojoną siłą, gdy mój tata stwierdził: „mogę zrobić wam remont domu tak, by wygospodarować dodatkowe pokoje". Poszłam więc do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, który zajmuje się kwestią pieczy zastępczej. Przeszłam szkolenia, zostałam zaakceptowana jako mama zastępcza. Na początku trafiło do nas czworo dzieci. Kiedy okazało się, że dajemy sobie radę, wzięliśmy kolejną czwórkę, niedawno jeszcze jedno dziecko. Najstarsze mają kilkanaście lat, młodsze chodzą do przedszkola, najmłodsze wożę w wózku.
Impulsem do stworzenia rodzinnego domu dziecka był program telewizyjny - opowiedziano w nim historię o ośmiorgu dzieciach z dwóch rodzin, które potrzebowały opieki, ale chętnych do zaopiekowania się nimi nie było. Wtedy pojawiła się taka myśl: „co stałoby się z moimi dziećmi, gdyby sytuacja losowa sprawiła, że mnie i męża by zabrakło. Czy znalazłby się ktoś, kto dałby dom trójce rodzeństwa? Może dziś to ja mogłabym pomóc?".
Mówi pani o tej decyzji tak, jakby pani bliscy zaakceptowali ją bez mrugnięcia okiem. Było bezboleśnie?
Powiem tak: mąż niczego mi nie utrudniał. Zresztą to znak tego, jak wygląda nasz związek. Kiedy wpadam na nowe pomysł, mąż mawia: „chcesz? to rób!". Mam jego wsparcie. Uczestniczył w tych samych szkoleniach, co ja. Musiał wiedzieć, czego się spodziewać, gdy w domu pojawią się dzieci. Dwoje moich biologicznych dzieci to już dorośli ludzie, od razu zadeklarowali pomoc. Podobnie nastoletnia córka, choć jej chyba było najtrudniej. Nagle z najmłodszego, wychuchanego dziecka w rodzinie stała się najstarszą siostrą. Przeszła więc swego rodzaju szkołę życia i chyba wyszło jej to na dobre. Stała się odpowiedzialna, pomocna, empatyczna. Ostatnio usłyszałam od niej słowa, które chyba nieczęsto wypowiadają nastolatki: „wiesz, kiedy ja będę zakładała rodzinę, kiedy będę miała swoje dziecko, będę już wiedziała, co robić". Każdy z nas miał chyba swoją wizję tego, jak zmieni się nasz świat, kiedy staniemy się wielką rodziną.
Na co przygotowały panią szkolenia?
Na wiele rzeczy, które się dzieją. Dzieci, które do mnie trafiły, mają różne problemy, wcześniej wiele przeszły. Borykają się z traumami. Wiem, że o wielu niezwykle trudnych doświadczeniach nawet mi wprost nie opowiedzą, były za małe, by umieć nazwać to, co się działo. Ale widzę to po ich zachowaniu, po ich reakcjach na zwykłe rzeczy, jak np. zgaszenie światła. Poza zapewnieniem im dostępu do terapii, specjalistów, gdy to potrzebne, moim celem jest stworzenie dzieciom takich warunków w domu, by miały niezachwiane poczucie bezpieczeństwa. I to się udaje. Czuję to zawsze, kiedy przychodzą, by wtulić się w moje ramiona i szepnąć: „kocham cię, mamo". Bo dla tych dzieci jestem mamą. Tak wybrały. Dałam im przestrzeń na podjęcie decyzji. Gdyby chciały mówić: ciociu, oczywiście byłoby w porządku. Kiedy poszliśmy z mężem na pierwsze spotkanie z jednym z dzieci, na przywitanie usłyszeliśmy: „o, przyszła nowa mama i nowy tata". Weszliśmy z radością w te role i tak zostało. Kiedy trafiają do nas nowe dzieci, zwykle na początku zostajemy ciocią i wujkiem, po kilku tygodniach słyszę: ciociu-mamo, aż zostaję mamą. To nie tylko wielkie emocje dla mnie, to ważne i dla dzieci. One tęsknią za mamą, potrzebują jej, mama jest przecież ważna w życiu każdego człowieka. Ale i z prozaicznego punktu widzenia: kiedy odbieram najmłodsze dzieci z przedszkola, a one wołają: „cześć mamo", brzmi to normalnie. Nikt się nie obraca, nie rzuca spojrzeń w naszym kierunku.
Dzieci mają kontakt ze swoimi biologicznymi rodzinami?
Każde dziecko doskonale wie, że urodziła je jedna mama, a wychowuje druga. Niektóre mogą i chcą spotykać się z biologicznymi rodzinami, inne nie. W każdym z dzieci jest jednak potrzeba posiadania kogoś prywatnego, tylko swojego: prywatnej babci czy cioci. Dzieci, które nikogo ze swojej biologicznej rodziny nie mogą odwiedzać, smucą się, gdy do rodziny wyjeżdżają pozostałe. Siadamy wtedy, rozmawiamy. Dochodzą do wniosku, że jednak jest ok., bo mają mamę i tatę. I dom.
A jak pandemia zmieniła wasz świat, który zdążyliście sobie poukładać?
Wywróciła wszystko do góry nogami. Trzeba było każdemu dziecku zorganizować miejsce i warunki do nauki zdalnej. Zapewnić spokój, ciszę - to największe wyzwanie. Cały dom jest dostosowany do ich potrzeb. Teraz, kiedy nie działają stacjonarnie nie tylko szkoły, ale i przedszkola, jest jeszcze trudniej. Utrzymanie przedszkolaków w ciszy i bezruchu - to niemal niemożliwe! Maluchy też są tym zmęczone. Nie zawsze pogoda pozwala na wyjście do ogrodu. Dlatego mam pod ręką mnóstwo zabawek i sprzętów, które zajmują uwagę najmłodszych: piasek kinetyczny, plastelinę, kolorowanki, wycinanki, wyklejanki... Kiedy możemy wyjść, realizujemy nasze rodzinne wyzwanie na czas pandemii: uczę dzieci jeździć rowerami, byśmy mogli wkrótce wybrać się na wspólną wycieczkę. Na razie najmłodsze dzieci świetnie opanowały zasady jazdy na hulajnodze. Przyjdzie i czas na dwa kółka.
Realizuje się pani w pracy mamy?
Jeśli pyta pani, czy czuję się kurą domową - zdecydowanie nie! Moje dni są wypełnione wyjazdami z dziećmi do specjalistów, na terapie, do lekarzy. Są jeszcze szkolenia organizowane przez MOPS. Niektóre bardzo mi pomagają, jak ostatnie o diecie dla dzieci z zespołem FAS (alkoholowym zespołem płodowym). Nadmiar cukru w ich diecie powoduje, że mają pokłady energii, której samej nie są w stanie opanować, są niespokojne. Odkąd pilnuję zasad, dzieci mają się lepiej, a i życie rodzinne na tym skorzystało. Rzadko „siedzę w domu". To praca dosłownie 24 godziny na dobę, bo bywa, że trzeba czuwać przy łóżkach najmłodszych dzieci - przy przeziębieniu podać leki czy zadbać, by maluch nie zakrztusił się podczas kaszlu, wydmuchać nosek, przy ząbkowaniu - tulić.
A nie ma pani czasem ochoty, by skryć się na chwilę, zrobić coś tylko dla siebie?
Oczywiście! Zamykam się wtedy w pokoju, gaszę światło. I zasypiam.
Brakuje rodziców na zastępstwo
- Od stycznia 2021 roku dzieci do lat 10 nie mogą być kierowane do placówek opiekuńczo – wychowawczych. Chętnych do stworzenia rodziny zastępczej tzw. długoterminowej, jest za mało.
- W Bydgoszczy zainteresowani mogą się zgłaszać do Działu Rodzinnej Pieczy Zastępczej Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej przy ul. Toruńskiej 272. Kadra wspiera potencjalnych kandydatów, na każdym etapie postępowania. Szczegóły można znaleźć na facebookowym koncie prowadzonym przez pracowników MOPS w Bydgoszczy „Skrzydła pieczy”.
- W Toruniu informacji i pomocy kandydatom a rodziców zastępczych udziela MOPR przy ul. ul. Konstytucji 3 Maja 40c. Szczegóły tutaj.