Zbigniew Grochal: Kocham to, co robię, robię to, co kocham
Tych ról w moim życiu pewnie była ponad setka - wspomina aktor Teatru Nowego Zbigniew Grochal. - Ostatnio musiałem do teatru przynieść trochę zdjęć i nagle się okazało, że na tych zdjęciach są głównie koledzy, których już tu dzisiaj nie ma
Ma Pan tradycje artystyczne, a może aktorskie w rodzinie?
Aktorskich nie, ale spośród moich starszych braci jeden jest skrzypkiem, a drugi plastykiem. Więc obaj to artystyczne dusze. Ojciec pięknie śpiewał. W domu odbywały się koncerty. Sam grywałem przez długie lata na pianinie, gdyż chciałem być pianistą.
To dlaczego Pan nim nie został?
Wyrzucili mnie ze szkoły muzycznej za to, że grałem jazz i różne śmieszne rozrywkowe kawałki. Było to nie do zaakceptowania przez pedagogów szkoły, którzy uważali, że liczy się tylko muzyka klasyczna.
To były te złe czasy. Ale... urodził się Pan w Czechowicach-Dziedzicach?
Tak naprawdę urodziłem się w Krakowie-Płaszowie. To była wojna. Mama z zawiniątkiem w ręku wsiadła w pociąg i pojechała do Czechowic-Dziedzic, gdzie zostałem ochrzczony. Stąd mówi się, że urodziłem się w Czechowicach-Dziedzicach. To jest pod Bielskiem. Z okna mojego domu widać było góry.
Debiutował Pan w Gdańsku, a jak to się stało, że w 1977 roku przyjechał Pan do Poznania.
W pewnym momencie nastąpiła największa ze zmian życiowych. Poznałem kobietę mojego życia, żonę Alinę. Postanowiliśmy wyjechać z Gdańska i poszukać miejsca na Ziemi. Najpierw miał to być Wrocław, ale okazało się, że Izabella Cywińska widziała mnie jako Jaśka w „Weselu” i gdy zadzwoniłem z pytaniem, czy by mnie przyjęła do zespołu najlepszego wtedy teatru w Polsce zapytała: Czy to Pan grał Jaśka? Gdy odpowiedziałem, że tak stwierdziła: To z wielką przyjemnością. Nie ma sprawy. Jest pan u mnie.
Czy po 40 latach czuje się Pan poznaniakiem?
W całej rozciągłości. Chociaż muszę powiedzieć, że dzisiaj już w Poznaniu nie mieszkam, bo mieszkam na wsi pod Poznaniem, ale całe moje życie zawodowe jest związane z Poznaniem. Mówią, że jestem twarzą Poznania i jego głosem. Opatruję tym wszystkie najważniejsze uroczystości w mieście. Tak było przez całe lata i tak jest do dziś.
Czy przez te lata nabył Pan poznańskich cech?
Myślę, że tak. Uważność, skrupulatność, dokładność, a także cechy związane z oszczędnością w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bo z drugiej strony jestem bardzo rozrzutny. Kocham to miasto i uważam, że jestem na trwałe wpisany w jego krajobraz i dobrze mi z tym.
Wspomniał Pan, że jest jednym z głosów Poznania, człowiekiem bardzo rozpoznawalnym. Czy tę popularność czuje Pan na co dzień?
Tak. Ludzie zwłaszcza po różnych uroczystościach podchodzą i mówią: „Wie pan, gdyby nie pan i pański głos, to wszystko byłoby mniejsze i uboższe”. Rozpoznają mnie, często w sklepie gdy odzywam się słyszę: „Przepraszam. To pan Grochal?” Reagują na dźwięk głosu. Kiedyś było mnie pełno w radio, ale Radio Obywatelskie, którego byłem dyrektorem programowym przez dłuższą chwilę, niestety, umarło. Dzisiaj świat mediów zamyka się na głucho przed aktorami. Nie ma słuchowisk. Nie ma audycji poetyckich. Współpracuję z Radiem Emaus i czasami nagrywamy audycje, słuchowiska za słynne „Bóg zapłać!”. Więc nie tracę kontaktu z radiem.
Prowadzę pracownię radiową na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM i tam uczę młodych ludzi dziennikarstwa radiowego. Oprócz tego uczę studentów trudnej sztuki mówienia. Zresztą wykładam także na Wyższej Szkole Umiejętności Społecznych. Natomiast na Akademii Muzycznej już nie. Jestem na emeryturze. Wielką 25-letnią przygodę z Akademią Muzyczną skończyłem jako profesor nadzwyczajny. To był mój drugi oprócz teatru dom. Jest jeszcze UAM, Wyższa Szkoła Umiejętności Społecznych, gdzie uczę retoryki i erystyki. Wciąż mam kontakt z młodymi ludźmi i mógłbym to skwitować jednym powiedzeniem - kocham to, co robię i robię to, co kocham. To najszczęśliwsza pozycja w życiu. Myślę, że wszystko to zawdzięczam mojej żonie Alinie, naszemu domowi rodzinnemu, takiej atmosferze rodzinnej, moim synom Bartkowi i Jędrkowi. Stanowimy taki monolit rodzinny. Mimo że każdy z nich już ma własne życie, wciąż jesteśmy razem. W życiu nie osiągnął bym niczego, gdyby nie moja żona. Mówię trochę po hollywoodzku, ale z pełną świadomością.
40 lat w Poznaniu, ale 50 lat na scenie. Pana debiut w Gdańsku to...?
Zastępstwo w spektaklu „Westerplatte”. Zagrałem słynną postać sierżanta Piotrowskiego. To było zastępstwo za aktora, który odchodził do Łodzi. Był potężny, miał niski głos i tu się to wszystko zgadzało, ale miał ogromnie długą stopę, 46 numer. Jerzy Goliński zabronił mi zmieniać buty. Powiedział: „Włóż se tam gazetę i miej te długie stopy. One ci pozwolą chodzić w sposób ociężały”. Bardzo prosty, aktorski pomysł na to jak dodać sobie lat.
Które role szczególnie dla Pana były ważne?
Myślę, że w Gdańsku były ważne role Wacława w „Zemście”, Adama w „Tragedii człowieka” Imre Mataca przepiękna wielka rola, większa od Hamleta. Chlestakow #w „Rewizorze”. Janosik w „Na szkle malowane”. Grałem tam ogromne role. Przez te 11 lat zagrałem tam kilkadziesiąt ról. Tam grało się na dwóch scenach w Gdańsku i w Sopocie. Czasami w sezonie było 10 premier.
A w Poznaniu?
Myślę, że rolą, która utkwiła i publiczności, i mnie w pamięci był Markiz w „Truciznie teatru” Rudolfa Sirera. Ważną rolą była ta, na której się w pewnym sensie doktoryzowałem, gdyż jestem doktorem sztuki teatralnej. To był Ignacy w „Iwonie księżniczce Burgunda” Gombrowicza. Bardzo lubiłem Koczkariewa w „Ożenku” Gogola. To był taki doroślejszy Chlestakow. Bardzo ważną dla mnie rolą był Ojciec w „Sześciu postaciach w poszukiwaniu autora” Pirandello. Tych ról w moim życiu pewnie była ponad setka. Ostatnio musiałem do teatru przynieść trochę zdjęć i nagle się okazało, że na tych zdjęciach są głównie koledzy, których już tu dzisiaj nie ma. Są po tamtej stronie. Grają w teatrze Pana Boga. To jest też znak czasu. Coś takiego, z czym pewnie trzeba się zmierzyć. Ja nagrałem „Dezyderate”. Jest taki fragment, który mówi - „Wykonuj z sercem swoją pracę, jakakolwiek by była skromna. Jest ona zmienną wartością w zmiennych kolejach losu”. I jest jeszcze jeden fragment „Przyjmuj pogodnie to co lata niosą bez goryczy wyrzekając się przymiotów młodości. To jest motto mojego jubileuszu. Teraz robię kolejny krok w następne 50-lecie, bo debiut miałem w sierpniu, a mamy grudzień.
Pana benefis odbędzie się przy okazji premiery „Ambony ludu” Wojciecha Kuczoka. Kogo Pan zagra?
Naczelnika Wydziału kultury. To bardzo zabawna postać. Momentami żałośnie zabawna, a momentami pokazująca to co nas w tej chwili otacza.
Pełno Pana wszędzie, ale może mniej w filmach.
Nie jeżdżę na castingi. Odmawiam programowo. Z jednej strony za dużo mnie to kosztuje, a z drugiej strony mówię sobie, że jeśli ktoś naprawdę pragnie, abym u niego coś zagrał, to znajdzie do mnie numer. Parę razy się to zdarzyło. Gdy pojawiłem się w serialu „M jak miłość”, wszyscy moi znajomi dzwonili mówiąc, widziałem cię w serialu. To jest przezabawne. Nie mam w sobie cienia celebryty, w związku z czym spokojnie sobie to odpuszczam.
A w teatrze są role, które chciałby Pan zagrać?
Myślę, że wciąż za mną chodzi Król z „Hamleta”, ale tu niedawno był „Hamlet”, więc nikłe są na to szanse. Co przyniesie los, to ja skubnę, gdyż uważam, że ważne, aby nie rozmieniać się na drobne i trwać przy pewnej jakości tego zawodu. Kochać ludzi. Czynić im dobro. Przez szereg lat dla osób niepełnosprawnych robiłem bardzo wiele. Dopóki żyła siostra Aniela, jeździłem do prowadzonego przez Urszulanki domu dziecka w Otorowie. Nigdy nie odmawiam niesienia pomocy i czynienia dobra. I dobrze mi z tym.
A jakieś plany na przyszły rok?
Nigdy nie pytam dyrektora. Jestem jednym z tych aktorów, których dyrektor pyta, czy chce wziąć udział, czy zagram. Nic nie wiem co w przyszłości. Cieszę się tym co mam. Tu i teraz. Oczywiście kalendarz mam naznaczony różnymi wyzwaniami. Nie wszystkie one są teatralne, ale to stale zaznaczanie swojej obecności. Kiedyś mówiłem, że wykrzyknikami, a dziś - znakami zapytania. Im jesteś starszy, tym bardziej pytasz o szczęście, o definicję szczęścia. O to czy warto było i czy jeszcze warto? Te odpowiedzi się same nasuwają, bo czuję się w pewnym sensie spełniony.