Zdalne nauczanie? Wszystkie klasy powinny powtórzyć ten rok
"Zdalne nauczanie wywlekło na światło dzienne cały absurd pogoni za ocenami".
Narzekają nauczyciele. Na uczniów, którzy podczas nauki zdalnej kombinują, oszukują i śpią na e-lekcjach. Na rodziców, którzy suflują odpowiedzi podczas sprawdzianów lub wręcz za dzieci je rozwiązują.
Narzekają rodzice. Na dzieci, którym cały czas trzeba pomagać w nauce zdalnej, w tym na sprawdzianach. Na nauczycieli, przez których ostatnie miesiące to niekończąca się powtórka ze szkoły podstawowej (liceum już raczej nie, dla 90 procent dorosłych to materiał nie do ogarnięcia).
A dzieci? Dzieci już nawet nie na nic narzekają. Dzieci mają po prostu dość.
Powiedzmy sobie wprost – to jest stracony rok w nauce, bez szans na odrobienie dystansu. Do szkół wrócą – kiedyś, nie wiadomo wciąż kiedy – uczniowie z całą paletą trudnych do wyrugowania nawyków, wymagający powtórki całego materiału. Celowo nie piszę: przerobionego, bo zdalna nauka jest tak samo skuteczna jak teleporada u dentysty. Wrócą razem z ogromnymi dysproporcjami – między tymi, którzy mimo wszystko potrafili się uczyć, a między tymi, którzy popadli w stupor lub za których uczyło się brainly.pl. O tych, którzy de facto zniknęli z edukacyjnego systemu nawet nie ma co wspominać.
Na Ministerstwo Edukacji spadły w pewnym momencie gromy, z każdej strony w gruncie rzeczy, że w związku z pandemią obniża wymagania na tegorocznej maturze. Była to tymczasem jedna z niewielu trafnych diagnoz i dobrych decyzji resortu zarządzanego przez Przemysława Czarnka. Tak, ten rocznik – i następny również, bo on będzie mieć jeszcze większe luki – nie byłby w stanie doskoczyć do normalnego poziomu. Nie z własnej winy. Z edukacyjnego punktu widzenia – a zostawiając z boku inne argumenty - najlepiej by było, gdyby wszystkie klasy powtarzały rok. Co oczywiście jest niewykonalne, ale czy istnieje plan, choćby jego zarys, zasypywania różnic, uelastyczniania programów? Czy też pójdziemy na żywioł, nasz ulubiony: testy, sprawdziany, kucie, stres, nadganianie. Przerzucanie odpowiedzialności na uczniów i ich rodziców.
W kwestii działań MEN, które w szczycie pandemii za jedną z kluczowych kwestii uznaje zbadanie, czy w podręcznikach do historii nie jest nadużywana fraza „naziści” kosztem Niemców, trudno być optymistą. Pandemia obnażyła wszystkie systemowe słabości polskiej szkoły – za które nie jest odpowiedzialny wyłącznie rząd Zjednoczonej Prawicy, on jednak ochoczo je utrwala. Dla nauki zdalnej nie było żadnej nowej wizji i rekomendacji, by pracować „out of the box” – dostosowano stare reguły do komunikacyjnych platform. Stąd spektakularna skala niedozwolonego wspomagania i „wspólnych lekcji” całej rodziny. Szóstka dla ojca z historii, a dla matki z matematyki.
Zdalne nauczanie wywlekło na światło dzienne cały absurd pogoni za ocenami. Prawdę mówiąc, nie dziwię się rodzicom, którzy pomagają na przykład ósmoklasistom przy sprawdzianach. Punkty za świadectwo to nie w kij dmuchał przy rekrutacji, bez nich można zapomnieć o dobrej szkole. Wytrzymaj presję, gdy wiesz, że inni uczniowie też jadą na środkach dopingujących, a ty widzisz, że twoje dziecko źle znosi izolację i naukę zdalną. Wygrywa zasada: ratujmy, co się da. Zawsze.
Negatywne skutki pandemii właśnie w edukacji będą największe i trwalsze niż inne. Jedyne, co wyjdzie z tego bez szwanku to minister Czarnek i jego nowa, „prawomyślna” podstawa programowa.