"Zdarzają się oszczerstwa i życzenie śmierci". Jak wygląda praca lekarzy rodzinnych w dobie pandemii?
Praca po 9-10 godzin dziennie, pretensje pacjentów, napięcie między lekarzami POZ a lekarzami szpitalnych oddziałów zakaźnych oraz nakazy pracy w szpitalach z pacjentami covidowymi - to według dr Joanny Zabielskiej-Cieciuch tylko niektóre z problemów, z którymi borykają się obecnie lekarze POZ. Zapraszamy do lektury rozmowy ze specjalistką medycyny rodzinnej z Porozumienia Zielonogórskiego o tym, jak wygląda praca lekarzy rodzinnych w dobie pandemii.
Mamy już pierwsze nakazy pracy lekarzy rodzinnych do pracy w szpitalach…
Tak. Jedna z moich koleżanek została delegowana do szpitala w Łomży. Policjant przyszedł do niej o godz. 20 i przekazał jej delegację. I nie było ważne, że ona opiekuje się matką, że ma swoje zobowiązania, plany, że nie ma samochodu i nie ma jak dojechać z Białegostoku do Łomży. W poniedziałek miała się stawić na godz. 8 w łomżyńskim szpitalu i koniec. Jest tam delegowana do 30 listopada. Nawet nie miała kiedy przekazać koleżankom informacji o swoich pacjentach, których miała umówionych na ten tydzień, którym powinna przedłużyć zwolnienia, których ma w izolacji i kontroluje ich stan zdrowia... To nie jest normalna sytuacja.
Krytykujecie sposób, w jaki wojewodowie dokonują wyboru lekarzy rodzinnych wysyłanych do pomocy w szpitalach.
Ponieważ sposób wyboru medyków delegowanych do pracy w szpitalach jest dla nas niezrozumiały. Nie wiemy według jakich kryteriów się to odbywa. Wiemy, że robią to służby wojewody, ale jak? Nikt mi przez tydzień nie odpowiedział na to pytanie. Pan wojewoda nie zwrócił się do nas z kwestią, że ma problem. Wojewodowie przez pół roku trwania epidemii nie przygotowali się wykazu personelu medycznego, który mógłby być oddelegowany do pracy w zwiazku z epidemią.. Powinni mieć wykaz pracowników medycznych, których w razie potrzeby mogliby wysyłać do pomocy do innych placówek, a go nie mają. A teraz to się odbywa na zasadzie łapanki. Wypadałoby, aby lekarz wcześniej wiedział, że może być oddelegowany do pracy w innym miejscu.
Nie tylko lekarze rodzinni kierowani są do pracy w szpitalach.
Do szpitali delegowane są też pielęgniarki z przychodni rodzinnych. Ostatnio oddelegowana została pielęgniarka z przychodni, w której aż trzech lekarzy jest w izolacji, bo mają covid. A w tej przychodni jest kilka tysięcy pacjentów... Zostało tylko dwóch lekarzy, w tym jeden emeryt. Będziemy pisali wniosek do wojewody, aby oddelegował lekarzy do pomocy w tamtej przychodni, bo koleżanki sobie nie radzą.
Ale przecież w szpitalach panuje bardzo trudna sytuacja… Te delegacje wydają się być koniecznością.
Zdajemy sobie sprawę z tego, że w szpitalach jest tragiczna sytuacja. Gdyby było inaczej, to wojewodowie nie podejmowaliby decyzji o nakazach pracy. Nie mieli by do tego prawa. Jednak nasz sprzeciw budzi sposób przeprowadzania tych delegacji. Robi się dziurę w systemie opieki podstawowej po to, aby łatać dziurę w szpitalach. To nie jest przesunięcie, którego nikt nie zauważy. To jest tworzenie wyrwy i demolowanie systemu opieki podstawowej.
To nie za mocne słowa?
System ochrony zdrowia wytrzyma bez opieki podstawowej tylko dwa, trzy dni, nie dłużej. Potem stanie się niewydolny. Zabieranie lekarzy rodzinnych do szpitali jest bardzo ryzykownym działaniem. Jakość pracy lekarza, który konsultuje 60-70 pacjentów dziennie, jest niska. Samo przedłużanie recept odbywa się sprawnie, natomiast już udzielanie porad nie jest sprawą 2-3 minut.
Czy braki kadry w szpitalach można rozwiązać w inny sposób?
Moim zdaniem jest to do zrobienia. Na przykład w Łomży jest oddział pediatryczny przekształcany na covidowy. To tam nie ma lekarzy? Jeśli ograniczane są przyjęcia pacjentów w szpitalach na oddziałach wewnętrznych, to co ci lekarze robią? Poza tym, w szpitalach są lekarze rezydenci, więc czy wojewoda naprawdę musi łatać dziurę w szpitalach lekarzami rodzinnymi każąc im przemieszczać się kilkadziesiąt kilometrów? Czy w Łomży i okolicy nie ma już lekarzy jakichkolwiek specjalizacji (np. laryngologów, medycyny pracy itp.), którzy nie pracują bezpośrednio z covidem i nie mogliby zostać tam skierowani?
Rozumiem, że w poradniach rodzinnych nie ma lekarzy-ochotników, którzy dobrowolnie chcieliby się zgłosić do szpitala?
Niektórzy wojewodowie apelowali, aby zgłaszali się ochotnicy. Ale czy są w Polsce lekarze rodzinni, którzy siedzą i nic nie robią i mogą powiedzieć: dobra, mam wolny czas, mam siły i pójdę pracować przy covidowcach? Nie sądzę.
Ostatnio między lekarzami rodzinnymi a lekarzami ze szpitalnych oddziałów zakaźnych zauważalne jest rosnące napięcie.
Zakaźnicy mieli do nas pretensje, że kierowaliśmy do szpitali osoby skąpoobjawowe. Tymczasem wynikało to ze strategii Ministerstwa Zdrowia, a lekarze szpitalni uważali, że to są nasze fanaberie. Taka sytuacja panowała przez dwa tygodnie, do momentu aż to przychodnie rodzinne przejęły monitorowanie izolacji osób z covid.
Jak wygląda teraz praca w przychodniach rodzinnych?
Odkąd Ministerstwo Zdrowia nałożyło na nas dodatkowe obowiązki związane z covidem, to my zlecamy pacjentom testy, monitorujemy pacjentów izolowanych, a dopiero jeśli pacjent ma duszności i spada mu utlenowanie krwi, to jest kierowany do hospitalizacji. Teraz przyjmujemy po około 60 osób dziennie. Nigdy, od kiedy pracuję przez 20 lat, nie było takich potrzeb ze strony pacjentów. W mojej przychodni statystycznie na jednego lekarza przypada 1 tysiąc 200 pacjentów. W innych poradniach jest nawet po 2,5-3 tysiąca osób na jednego lekarza! Nie wyobrażam sobie, jak oni pracują. Ja pracuję po 9-10 godzin dziennie. Przez długie godziny siedzimy przed komputerami, do tego w szybkim tempie szczepimy dzieci, noworodki, bo zaraz przestaniemy to robić. Codziennie mamy kontakt z pacjentami zakażonymi covidem, więc stąd te liczne porady telefoniczne.
I zapewne docierają do was zarzuty, że lekarze rodzinni pozamykali się w przychodniach i wolą udzielać teleporad, bo tak jest wygodniej?
Media nagłaśniają bzdury o zamkniętych przychodniach, do których nie można się dodzwonić. Owszem, jest problem z dodzwonieniem się, ale często wynika on z nadmiernego obciążenia lekarzy rodzinnych. Mieliśmy w kraju takie sytuacje, że koledzy się pochorowali i rezydent z innym lekarzem mieli pod opieką 15 tys. pacjentów i każdy z nich obsługiwał po 200 osób dziennie! To ile oni tak wytrzymają? Po dwóch dniach powiedzieli, że już nie dają fizycznie rady. Zdarzają się też problemy techniczne, niezależne od nas.
Problemy techniczne?
Niedawno miałam taką sytuację, że pacjenci nie mogli się dodzwonić do naszej przychodni, bo mieliśmy awarię sieci. Nasz system jest wydolny do 200 telefonów dziennie. Nie jest wydolny na 400. Dlatego są awarie, bo sieci nie są do tego przystosowane. Interweniowałam w tej sprawie i co usłyszałam? „Tak, zarejestrowaliśmy awarię i wpisaliśmy państwa w kolejkę“. Ale my nie jesteśmy zwykłym klientem biznesowym, tylko przychodnią i mamy epidemię! Dostawca usług nie widział potrzeby priorytetowego potraktowania naszego zgłoszenia. Teraz mamy już numery telefonów z kilku sieci.
Czy lekarze spotykają się z negatywnym nastawieniem pacjentów?
Spotykamy się z pretensjami pacjentów. Ostatnio dzwoniła do mnie pani, która narzekała, że nie mogła się dodzwonić, że mamy zamkniętą przychodnię. No to ja mówię: „skoro odbieram od pani telefon, a pani mówi, że mnie nie ma, to ja się rozłączam“. Nie da się ukryć, że fala hejtu na lekarzy jest ogromna. Zdarzają się oszczerstwa i życzenia śmierci nam i naszym rodzinom. Nie mamy podziękowań za naszą pracę, choć tego nawet nie oczekujemy. Ale jak długo wytrzymamy taką sytuację, takie napięcie? Nikt nie szanuje naszej pracy. A my apelujemy o szacunek i poważne traktowanie nas – ale nie tylko lekarzy rodzinnych, a także pielęgniarek, bo ich też to dotyczy. Ta sytuacja to efekt nagonki, która trwa od kilku lat. Podwaliny pod to – pod te wszystkie kłamstwa mówiące o lekarzach jako o nierobach, konowałach, nieukach, biznesmenach – położył minister Arłukowicz.
Jak można temu zaradzić?
Przede wszystkim musimy szanować nasze siły. Apeluję do kolegów, aby szanowali siebie i swoje zdrowie. Nie spotykamy się z rodzinami, nigdzie nie chodzimy, aby nie przynieść do przychodni covidu, bo to byłaby tragedia dla całego zespołu i pacjentów. Jako środowisko jesteśmy zorganizowaną grupą i tu nikt nie jest sam. Wspieramy się nawzajem, również psychicznie, wymieniamy pomysłami. Bo lekarze nie mają wsparcia psychologów, nie mają wsparcia sanatoryjnego, nie mają urlopów dla poratowania zdrowia jak np. nauczyciele. I jeśli nikt nas nie szanuje – ani politycy, ani media, a nawet nasi mistrzowie – to nie możemy się spodziewać, że będzie dobrze.
Mówi się, że bycie lekarzem to powołanie…
Tak, oczekuje się od nas poświęcenia, powołania. Ale te poświęcenie ma swoje granice. W imię czego ma się poświęcać nasza koleżanka, zostawiając dom, rodzinę i prawie 2 tysiące pacjentów, by teraz pracować w Łomży?
A jak pacjenci radzą sobie z pandemią?
Pacjenci nie wytrzymują sytuacji pandemii psychicznie. I efektem tego jest bardzo dużo zaburzeń psychicznych wśród naszych pacjentów. Niedawno dzwoniła do mnie pacjentka z atakiem histerii, błagając, abym zleciła jej test, bo dwie klatki obok jeden z sąsiadów ma covid. Rozmawiałam z nią 40 minut...
Pandemia to nie tylko statystyki, ale też ludzkie cierpienie. Pamięta pani jakieś szczególnie bolesny przypadek?
Mieliśmy bardzo przykrą sytuację, kiedy zmarł nasz pacjent – ofiara całego systemu. Czuł się źle, miał bóle brzucha, nie zgłaszał się do nas, bo myślał, że mu przejdzie. Jak się zgłosił, to został skierowany do szpitala, bo miał perforację wrzodu żołądka. Nie mógł zostać poddany szybko operacji, bo trzeba było czekać na wynik testu na covid i... nie przeżył. O godz. 22 jeszcze żona z nim rozmawiała, a w nocy zmarł. Dzwoniła potem do nas, gdzie może się czegoś dowiedzieć, co się stało, ale nie mogła nic zrobić, bo była na kwarantannie. Nawet nie mogła na pogrzeb pójść... Z nią też rozmawiałam ponad 40 minut. I my – lekarze rodzinni – nie jesteśmy potrzebni? To kto inny jej pomoże?
Jak pani widzi przyszłość podstawowej opieki zdrowotnej?
Sytuacja z tygodnia na tydzień będzie coraz gorsza. Niedługo dojdzie do tego, że nikt w ogóle nie dodzwoni się do poradni POZ, bo nie będzie w niej lekarzy. Ludzie ciężko chorzy będą leżeć w domach, bo nie będzie już miejsc w szpitalach. Tego nikt nie mówi ludziom. A to wszystko się skończy tak, że nasi pacjenci będą umierali zamknięci w czterech ścianach swoich domów.