Zdobyli hart tatrzańskich skał. 14 lat temu lawina zabiła ośmioro młodych tyszan [WIDEOREPORTAŻ]
28 stycznia 2003 r. o 10.45 z Rysów zeszła lawina i porwała dziewięcioro uczestników wyprawy górskiej I LO im. Leona Kruczkowskiego z Tychów. Uratowała się tylko jedna dziewczyna. Osiem młodych osób zginęło. Czy szkoła nadal o nich pamięta?
28 stycznia 2017 r. minie 14 lat od dnia, w którym cała Polska zamarła w oczekiwaniu na kolejne wieści z Tatr po przerażającej informacji o tym, że o jedenastej z Rysów zeszła lawina i porwała dziewięcioro uczestników wyprawy górskiej z Kruczka.
Byli to: sześcioro licealistów, starszy brat jednego z nich i jeden z opiekunów.
„Asia, módl się za dzieci”, taki SMS dostała od jednej z mam Joanna Wojtynek, dzisiejsza dyrektor szkoły, a wówczas matematyczka, która tego dnia była na zajęciach z informatyki na studiach podyplomowych.
- Natychmiast wróciłam do Tychów i zaczęło się przeglądanie serwisów informacyjnych. Najstraszniejsza wiadomość przyszła około godz. 16 czy 17, że ze względu na trudne warunki atmosferyczne poszukiwania zostały zawieszone. To było wówczas niewyobrażalne dla nas, że w takiej sytuacji można przestać szukać – wspomina.
Z całej dziewiątki porwanej przez lawinę uratowała się tylko jedna dziewczyna. Żywego wydobyto też Przemka Kwietnia, ale był w tak ciężkim stanie, że zmarł w szpitalu po dwóch i pół miesiącu. Tego dnia znaleziono też ciało pierwszej ofiary: 22-letnego Łukasza Matyśkiewicza. Resztę zima zatrzymała w Tatrach na długie miesiące.
To był drugi dzień ferii zimowych. Teraz, po 14 latach, rocznica wypada w dzień kończący ferie. Na dorocznej mszy młodzież i nauczyciele spotkają się we wtorek, 31 stycznia, o godz. 10 w kościele Świętej Rodziny.
To jest dobre miejsce na taką rocznicę, niezależnie od tego czy ktoś jest wierzący czy nie. Gdzieś trzeba się spotkać, gdzieś trzeba stanąć razem, choćby po to, by przez chwilę pogrążyć się w zadumie. Ci, którzy mają to w sercu, będą się modlić, pozostali po prostu będą i razem z nami będą trwali – mówi dyrektor Joanna Wojtynek.
O jedenastej delegacje klas spotykają się pod tablicą autorstwa goczałkowickiego rzeźbiarza Stanisława Hochuła, która zawisła w szkole w pierwszą rocznicę tragedii. Są tam nazwiska wszystkich ofiar lawiny z 28 stycznia 2003 r.: Ewy Pacanowskiej, Justyny Narloch, Przemka Kwietnia, Szymona Lenartowicza, Artura Rygulskiego, Łukasza i Andrzeja Matyśkiewiczów oraz opiekuna Tomasza Zbiegienia. I jest cytat z Bugajskiego:: „Daj nam wiarę w mrok i świt/ daj hart tatrzańskich skał”.
- Co roku o TEJ godzinie wspólnie zapalamy znicz i po prostu chcemy być w tym miejscu razem – mówi dyrektor Joanna Wojtynek.
A potem z delegacją młodzieży dyrekcja jedzie na cmentarz. Dzisiejsi licealiści mieli 5,4,3 lata, gdy ich obecni rówieśnicy zginęli w Tatrach. Przyznają, że tylko dzięki dyrekcji i nauczycielom również w nich żyje pamięć o tym, co się wydarzyło. Z emocji, jakie ciągle w nauczycielach wzbudza wspomnienie tej tragedii odczytują jej rozmiar.
- Jeszcze kilka lat temu mieliśmy ostatnich uczniów, którzy przypominali sobie, jak z rodzicami szli zapalać znicze. Nie pamiętali, gdzie, ale wiedzieli, że było takie miejsce, które płonęło. To było TO miejsce. Wejście do naszej szkoły. Nasi dzisiejsi uczniowie nawet takich wspomnień już nie mają – mówi Joanna Wojtynek.
W nauczycielach ONI żyją nadal. Każdy z osobna na swój sposób. Nawet w tych, którzy ich nie uczyli. Bo to była wyjątkowa młodzież.
- Szymon był takim uczniem, którego było pełno w szkole. Grał, komponował, tańczył. Zwracał na siebie uwagę. Nawet na wycieczce w Pradze. Nagle patrzymy, a Szymon stoi na rynku i tańczy break dance, a ludzie podchodzą do niego z zainteresowaniem – mówi Urszula Mandera, ówczesna dyrektor szkoły. Znała każdego.
- Nawet Andrzejek Matyśkiewicz, pierwszoklasista, który dopiero zaczął naukę w szkole, niecałe pół roku był tu z nami, a mimo to zapadł mi w pamięć. Tak się złożyło, że byłam zaproszona na andrzejki, gdzie właśnie on był naczelnym wróżbitą. Podchodził do mnie, przepowiadał przyszłość, oczywiście to była zabawa, ale wiem, że był duszą całej klasy i kiedy w tej klasie było smutno, wiadomo było, że to właśnie on poprawi wszystkim humory – mówi emerytowana dyrektor Urszula Mandera.
Ewę Pacanowską wszyscy nauczyciele pamiętają ze studniówki, gdzie była najpiękniej ubraną dziewczyną. Wyróżniała się zresztą urodą.
- Była śliczna – mówi krótko była dyrektor. – Przemek to z kolei taki obrońca kolegów. Przychodził do mnie zawsze wtedy, kiedy trzeba było zorganizować np. dyskotekę. Przychodził po moją zgodę. Oczywiście m stawiałam warunek, że musi być dobra organizacja, a on mnie zapewniał w imieniu wszystkich, że impreza na pewno jest dobrze przygotowana.
Justyna też była w pierwszej klasie, ale też dała się poznać i zapamiętać. Była harcerką, pływała, kończyła kursy żeglarskie, niezwykle aktywna, a do wyjścia w góry przygotowywała się na ściance wspinaczkowej
- I jeszcze Artur, wielki intelektualista. W klasie był intelektualnym przywódcą. Zawsze gotowy i chętny do rozmów intelektualnych – wspomina Urszula Mandera.
Tacy byli. Młodzi, piękni, utalentowani. Są pięknym wspomnieniem.
- Jesteśmy wdzięczni szkole za pamięć o naszych dzieciach, dziękujemy za zaangażowanie w czczenie rocznic tej wielkiej tragedii, za doroczne msze, po których staramy się rozmawiać z młodzieżą. Chcemy, żeby wiedzieli, iż góry są niebezpieczne, ale piękne i że nie należy rezygnować ze swoich pasji. Trzeba tylko zachować ostrożność – mówi Wioletta Lenartowicz, mama Szymona.
Szymon był jedynakiem. W każdej rodzinie zostało jeszcze drugie dziecko: syn lub córka, Lenartowiczowie stracili jedynego syna.
- Mocno podupadłam na zdrowiu, a potem okazało się, że nie mogę wrócić do wcześniejszej pracy, bo to była praca z dziećmi. Nie mogłam pracować z dziećmi, nie mając już własnego – mówi.
Szymon był pierwszym, którego odnaleziono. Było to 13 maja.
- Bardzo się bałam, że cierpiał. Ale wyglądało, że nie. Że po prostu zasnął. Że stracił przytomność. Jako jedyny pozostał na lodzie Czarnego Stawu. Kiedy go wydobyli, wyglądał przepięknie, jakby spał – wspomina mama.
Nim go znaleziono, jego rodzice byli nad Czarnym Stawem każdego 28. dnia miesiąca, byli w Wielkanoc, z koszyczkiem ze święconką, byli 12 kwietnia w dniu jego 18. urodzin, na które tak czekał.
- „Żyjąc krótko, przeżył czasu wiele”, tak powiedział ksiądz na pogrzebie. Dla mnie był wyjątkowy, ale podczas tej smutnej uroczystości zobaczyłam, że tak samo odbierali go też inni, że dla innych też był wyjątkowy. Że dobrze go wychowałam – opowiada. – A kiedy jechaliśmy na cmentarz, policjanci salutowali. To dla mnie, jako matki, było takie ważne.
Jest wdzięczna miastu, że wybrało takie piękne miejsce na cmentarzu dla jej syna i jego kolegów, którzy zginęli pod lawiną.
- To miejsce nazywane jest Rajskim Ogrodem, często odwiedzane przez przyjaciół i znajomych. Znajdowałam tam długopisy po maturze, różne karteczki… Początkowo byłam tam trzy razy w ciągu dnia. Usuwałam każdy pyłek z nagrobka. A jak spadł śnieg, to raniłam ręce, usiłując go zetrzeć – opowiada mama Szymona Lenartowicza.
Nie ukrywa, że syn śni jej się często. - To są moje najpiękniejsze sny. Jest szczęśliwy. A ja jestem jak wniebowzięta. Dzień po takiej nocy jest inny. Czuję się silniejsza – mówi.
Śmierć syna to trauma, z której nie potrafi się otrząsnąć. Zmieniła całe jej życie, łącznie ze sposobem spędzania wolnego czasu.
- Kiedyś kochałam narty, teraz nie potrafię z tego czerpać żadnej przyjemności – mówi.
W znoszeniu tego strasznego doświadczenia pomagają przyjaciele oraz przyjaciele syna, którzy dziś mają 32 lata. Szymon też
tyle by miał. Mama próbuje sobie wyobrażać, jaki byłby, jak toczyłoby się jego życie….
Raz w roku z mężem starają się być w Zakopanem. Na Rysy już nie wchodzą, ale mają to za sobą. Zdobyli ten szczyt dla swojego syna. – Szłam w koszulce z portretem Szymona i czułam jego obecność – mówi mama.
Grono rodziców złączonych wspólnym bólem zmniejszyło się w ciągu tych 14 lat. Zmarli bowiem ojcowie Przemka oraz Ewy i spoczęli w grobach swoich dzieci.