Zdrajcy, mordercy i rabusie. Najwięksi zbrodniarze z Armii Ludowej
Komunistyczna partyzantka, zamiast walczyć z Niemcami, bardzo często skupiała się na rabunkach i mordach. Oto sylwetki największych morderców z szeregów Armii Ludowej
Jesienią 2017 r. dzięki wprowadzeniu w życie ustawy dekomunizacyjnej w całym kraju, w tym w samym centrum Warszawy, zniknęły ulice imienia Armii Ludowej. Demokratyczna Polska potrzebowała aż 28 lat, by usunąć z krajobrazu, map i rejestrów pozostałości po „bohaterach” minionego systemu. Sowieckich kolaborantach i zdrajcach, którzy okradali i mordowali niewinnych ludzi, w tym wielu polskich patriotów, aby później cieszyć się zaszczytami i wygodnym życiem w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. I popełniać dalsze zbrodnie w obronie totalitarnego systemu, który narzucili rodakom z pomocą bolszewickich bagnetów.
To, że tyle rządów po 1989 r. nie mogło się zdobyć na ten ważny, symboliczny krok, bulwersuje tym bardziej, im bliżej przyglądamy się działalności poszczególnych dowódców Armii Ludowej. Oto opowieść o tych, którzy zapisali się w historii Polski najgorzej.
Morderca z Ludmiłówki
Bez wątpienia jednym z największych zbrodniarzy wśród dostojników GL / AL był Stefan Kilanowicz, który w konspiracji krajowej przyjął pseudonim Grzegorz Korczyński. Był on weteranem wojny domowej w Hiszpanii. Potem, w okupowanej Francji, działał w tamtejszym ruchu oporu. Latem 1942 r. Bolesław Mołojec ps. Edward, pierwszy dowódca Gwardii Ludowej, ściągnął go z Paryża wraz z wieloma innymi byłymi dąbrowszczakami. Mieli oni budować zręby komunistycznej partyzantki na ziemiach polskich.
W sierpniu 1942 r. Korczyński przybył na Lubelszczyznę. PPR wyznaczyła mu zadanie skonsolidowania i ożywienia działalności GL, która od kilku miesięcy działała w rejonie Kraśnika. Należało do niej jedynie kilka niezbyt licznych band, które bały się atakować Niemców, za to chętnie rabowały okoliczne wsie. Ich szefowie byli często przedwojennymi wiejskimi kryminalistami. Otrzymana od komunistów broń i wojenne bezprawie tylko ich rozzuchwaliły. Życie gwardzistów upływało na rekwizycjach, po których następowały pijackie orgie, nierzadko kończące się jakąś krwawą awanturą. Tylko nie lada twardziel mógł sobie podporządkować taki element. Początkowo Korczyńskiemu się to udało. Przyszło mu to zapewne tym łatwiej, że sam miał podobne do nich wyobrażenie o prowadzeniu wojny partyzanckiej. Już w kilka dni po przybyciu na Lubelszczyznę, razem z kilkoma towarzyszami, napadł na dwór pod Gościeradowem. Splądrowali dom, a właścicielkę zbiorowo zgwałcili.
Pomimo że już we wrześniu 1942 r. oddział Korczyńskiego liczył około stu partyzantów, nadal nie podejmowano większych działań przeciwko Niemcom. Jego walka z okupantem ograniczała się do tak „spektakularnych” akcji jak palenie kontyngentowego zboża, niszczenie stacji kolejowych czy „bohaterskiego” wymordowania niemieckiej rodziny Ebertów mieszkającej w Księżomierzy. Na wszystkie akcje komunistycznych partyzantów Niemcy odpowiadali krwawymi represjami wobec ludności cywilnej. Jak donosił kontrwywiad AK, wieś Pikulin pod Janowem Lubelskim została całkowicie spalona, a przeszło 130 jej mieszkańców zamordowanych, w Goliszowcu spalono wszystkie zabudowania, zabito 34 osoby.
Nieodpowiedzialne poczynania bandy Korczyńskiego wywołały sprzeciw miejscowych działaczy PPR i części watażków GL. Na czele koalicji przeciwników „Hiszpana” stanął powiatowy sekretarz partii Jan Gruchalski ps. Sokół. Tlący się konflikt wybuchł z całą mocą późną jesienią 1942 r. Oto jak przebiegł.
W listopadzie oddział Korczyńskiego pojawił się w Ludmiłówce, wsi położonej około 15 km od Kraśnika. W niej oraz okolicznych osadach i lasach ukrywało się około 100-150 Żydów. Dowódca GL zażądał od nich ogromnej kwoty 600 tys. zł, rzekomo na zakup broni dla swoich ludzi. Zastraszonym nieszczęśnikom udało się zebrać żądaną sumę. Korczyński zabrał pieniądze i wraz z większością partyzantów wyjechał ze wsi, pozostawiając na miejscu jedynie kilku członków swojego sztabu. Na odchodne zobowiązał ich do dalszego „pobierania opłat” od Żydów. Nie musiał im tego dwa razy powtarzać. Gwardziści bezlitośnie grabili starozakonnych, opornych zabijając na miejscu. Oburzony tym „Sokół” i jego zwolennicy postanowili działać, wykorzystując nieobecność Kilanowicza. Udusili jego sztabowców i zabrali zrabowane przez nich kosztowności. Poza tym miejscowy komitet PPR wydał na niego oficjalny wyrok śmierci. Nie zdołał jednak go wykonać.
6 grudnia 1942 r. Korczyński wrócił do Ludmiłówki. Rozpoczął krwawą zemstę. Najpierw jego ludzie z miejsca rozstrzelali około 30 osób, schwytanych przeciwników z PPR i Żydów ukrywających się we wsi. Potem gwardziści przez kilka tygodni przeczesywali okoliczne lasy w poszukiwaniu pozostałych przy życiu starozakonnych. Odnalezionych nieszczęśników najpierw okradano, a potem zabijano nie tylko bronią palną, ale także granatami, drewnianymi kołkami i innymi przypadkowymi narzędziami. Jeden z uczestników zbrodni Jan Wojtaszek wspominał po latach:
W lesie gościeradowskim otoczyliśmy dwa żydowskie bunkry. Jeden z partyzantów, Wasik, wszedł do bunkrów i polecił znajdującym się tam Żydom wyjść. Z bunkrów wyszło 9 względnie 10 osób. (…) Krótko z nimi rozmawiał »Grzegorz« [Korczyński - red.] następnie polecił im rozbierać się do bielizny. (…) Do rozebranych kazał »Grzegorz« strzelać. (…) Chciałbym zaznaczyć, że rozebranym kazaliśmy stawać nad wejściem do bunkra tak, że po strzale ciała wpadały do środka, tam je pozostawialiśmy, nie grzebiąc ich. Garderobę zabitych z polecenia »Grzegorza« zabrał oddział. Ja wówczas dostałem płaszcz wojskowy, »Iwan« [jeden z partyzantów - red.] zaś otrzymał buty z cholewami.
Ogółem z rąk partyzantów Kilanowicza zginęło w Ludmiłówce i okolicach około stu Żydów. Co ważne, po wojnie Korczyński i jego towarzysze starali się likwidować wszystkich, którzy za dużo mówili o tej zbrodni.
Tymczasem zemsta krewkiego „dąbrowszczaka” na kolegach z PPR dopełniła się w lutym 1943 r. Wtedy to schwytany w Urzędowie Gruchalski trafił przed oblicze Korczyńskiego. Wyrok „sądu partyjnego” mógł być tylko jeden. Ciężko pobitemu „Sokołowi” odcięto szablą głowę.
Po rozprawie z „gruchalszczykami” Kilanowicz popadał w konflikty z kolejnymi frakcjami w kraśnickiej GL, w tym ze swoimi niedawnymi sojusznikami. W związku z tym latem 1943 r. został odwołany do Warszawy.
Złodziej z Radomia
W kadrach GL / AL nie brakowało przedwojennych kryminalistów. W czasie okupacji wielu z nich dołączało do partyzantki PPR tylko dlatego, żeby - jak pisze Piotr Gontarczyk - nadać ideologiczną legitymizację swojej działalności rabunkowej. Z pewnością do tej grupy można zaliczyć Izraela Ajzenmana.
Była to postać wyjątkowo mroczna. Urodził się w 1913 r. w Radomiu. Pochodził z bardzo ubogiej żydowskiej rodziny. Nie ukończył żadnej szkoły. Czytać i pisać nauczył się sam (co można zauważyć, czytając jego najeżone błędami zeznania złożone na piśmie). Przed wojną sympatyzował z ruchem komunistycznym. Z rzadka parał się pracą. Co rusz wchodził w konflikt z prawem. W latach 30. kilkakrotnie stawał przed sądem i lądował za kratkami. Na przykład w 1936 r. został skazany za kradzież narzędzi i materiałów z zakładu stolarskiego w Radomiu. W tym samym roku dokonał też napadu na sklep w pobliskim Wolanowie (ukradziono głównie papierosy i czekoladę). W radomskim zakładzie karnym także sprawiał kłopoty. Brutalnie znęcał się nad współwięźniami.
Działacze Gwardii Ludowej zwerbowali Ajzenmana, gdy przebywał on w radomskim getcie. Gdzieś w 1942 r. wyruszył on do pobliskich lasów i tam zaczął organizować swój oddział. Znany był pod pseudonimami: Julek, Chytry i Lew. Od tego ostatniego przydomka jego grupę nazywano „Lwami”. Składała się ona z kilkunastu partyzantów, głównie uciekinierów z gett w Drzewicy, Opocznie i Przysusze.
„Lwy” zajmowały się głównie rabowaniem i terroryzowaniem mieszkańców wsi w regionie radomskim. Grupa miała jednak na swoim koncie jedną spektakularną zbrodnię na członkach polskiej konspiracji narodowej. Doszło do niej w Drzewicy 22 stycznia 1943 r. Oto jak wyglądał jej przebieg według raportu akowskiej komórki „Antyk” (skrót od Akcja Antykomunistyczna):
„Opanowawszy posterunki bezpieczeństwa, część bandy wtargnęła do fabryki noży Kobylański [firma Gerlach - red.). Właściciela jej, Augusta Kobylańskiego, zaprowadzono do fabryki, kazano mu otworzyć kasę z pieniędzmi, poczem zamordowano go, poza nim zamordowano 4-ch urzędników i 3-ch robotników fabrycznych, aptekarza, razem 11 osób z najbliższej okolicy fabryki. Mieszkanie Kobylańskiego plądrowano przez kilka godzin i obrabowano doszczętnie. Banda złożona była z Żydów bardzo silnie uzbrojonych, z granatami i pistoletami maszynowymi, dowodzona była przez Żydówkę [prawdopodobnie chodzi o Zofię Jamajkę przysłaną przez PPR z Warszawy - red.]. (…) Banda wyniosła się, nie poniósłszy żadnych strat”.
Wśród zabitych znalazło się pięciu miejscowych konspiratorów Narodowych Sił Zbrojnych. Napastnicy potraktowali ich z wyjątkowym okrucieństwem. Wypruli im wnętrzności bagnetami i rozbili głowy kolbami karabinów.
Pół roku później zemścili się na „Lwach” żołnierze Akcji Specjalnej NSZ niejakiego „Toma” (obszernie o tej tajemniczej postaci pisaliśmy w numerze „NH” z marca 2016 r.). Otoczyli GL-owców w leśniczówce pod Stefanowem i wszystkich rozstrzelali. Z oddziału ocalał jedynie sam Ajzenman, który akurat przebywał w innym miejscu.
Mord w Owczarni
Zbrodnia w Owczarni, przeprowadzona przez oddział 19-letniego wówczas Bolesława Kaźmieraka vel Kowalskiego ps. Cień, jest z pewnością najbardziej krwawą zbrodnią AL-owców na żołnierzach Armii Krajowej w czasie II wojny światowej. Oto jak do niej doszło.
Około południa 4 maja 1944 r. około 50-osobowy oddział partyzantów wkroczył do wsi Owczarnia, położonej około 27 km na północny zachód od Kraśnika. Byli to żołnierze z 15. Pułku Piechoty AK „Wilków”, dowodzeni przez por. Mieczysława Zielińskiego ps. Moczar i por. Bernarda Mosińskiego ps. Mars. Czekali na aliancki zrzut broni, który miał nastąpić w nocy na pobliskiej placówce odbiorczej „Klacz” pod Ratoszynem. Tymczasem rozlokowali się po domach w oczekiwaniu na sygnał do wymarszu. Czuli się bezpieczni, pomimo że w okolicy pojawiały się czujki z Armii Ludowej. Wartownicy donosili „Moczarowi” o wzmożonej aktywności komunistów, ale ten nie kazał ich zatrzymywać, a jedynie bacznie obserwować. Zresztą cóż mógł zrobić? Rozkaz płk. Kazimierza Tumidajskiego ps. Marcin, komendanta lubelskiej AK, nakazywał utrzymywanie pokojowych stosunków z czerwonymi.
Gdy pod wieczór akowcy zaczęli przygotowywać się do wymarszu, aelowskie czujki nagle zniknęły. Po kilku minutach wokół wsi rozległy się strzały - ze wszystkich stron do osady zaczęli zbliżać się nierozpoznani napastnicy. Zaskoczeni żołnierze „Moczara” ulokowali się na pozycjach między zabudowaniami. Najpierw wzywali atakujących do przerwania ognia. Ponieważ tamci nie reagowali, akowcy także zaczęli strzelać. Dopiero serie z ckm-u, puszczone nad głowami napastników, sprawiły, że tyraliera na całej linii przywarła do ziemi. Wśród słabnącej palby dało się słyszeć krzyk: nie strzelać, tu Polacy! Po czym obie strony wywiesiły białe flagi.
Kiedy atakujący zbliżyli się do gospodarstw Owczarni, akowcy rozpoznali w nich znajomych partyzantów Armii Ludowej, a wśród nich ppor. Bolesława Kaźmieraka ps. Cień, ich dowódcę. „Moczar” niedawno gościł go na obiedzie, gdzie razem wznosili toasty „za Polskę”. Wtedy rozstali się w przyjacielskiej atmosferze. Wymienili się hasłami - aby nie doszło do niebezpiecznej strzelaniny w razie nocnego spotkania obu grup - a także obiecali sobie wzajemną pomoc w razie, gdyby któryś z nich znalazł się w opałach. Dlatego też atak aelowców, tuż przed ważną akcją, tak rozsierdził oficerów AK. Zdenerwowani, na powitanie, obrzucili „Cienia” i jego przybocznych stekiem wyzwisk. Tymczasem Kaźmierak zaczął przepraszać za „pomyłkę”, tłumacząc, że wziął ich za Niemców. Próbował nawet objąć po przyjacielsku wkurzonego „Moczara” za szyję. Koniec końców uwierzono jego wyjaśnieniom.
Po wygaszeniu napięcia „Cień” zaproponował, żeby obie grupy, na znak przyjaźni, oddały sobie na pożegnanie honory wojskowe. „Moczar” przystał na to. Żołnierze AK ustawili się w dwuszeregu z bronią u nogi. Około stu partyzantów AL, dwójkami, zaczęło maszerować przed nimi. W pewnej chwili Kaźmierak i jego adiutant wypalili z pistoletów w głowy swoich rozmówców - „Moczara” i „Marsa”. Na ten sygnał aelowcy błyskawicznie otworzyli ogień z broni maszynowej do zaskoczonych akowców. Kilkunastu z nich ścięły pierwsze serie. Reszta rozpierzchła się po okolicznych zabudowaniach i łąkach, byle tylko umknąć pewnej śmierci. Niektórzy „cieniowcy” puścili się za nimi w pogoń. Wreszcie, po kilku minutach, zabrali się do rabowania. Obdarli ciała swoich ofiar z mundurów, butów, obrączek i zegarków. Następnie pochowali 18 akowców w zbiorowej mogile, do której wrzucili także czterech swoich zabitych. Dwóch z nich co prawda odniosło w starciach tylko niewielkie rany, lecz „Cień” osobiście zastrzelił ich, by nie opóźniali odwrotu.
Trzeba podkreślić, że liczba zamordowanych żołnierzy podziemia byłaby większa, gdyby bohaterska sanitariuszka oddziału „Moczara” Anna Hincz ps. Baśka nie powstrzymała „Cienia”, straceńczo agresywną perswazją, przed dobijaniem kolejnych rannych. Wyzywając go od tchórzy i zbrodniarzy trafiła jakoś do resztek jego żołnierskiego honoru.
Około godz. 21 „cieniowcy” wycofali się z osady, zabierając akowskie konie i broń - udali się w kierunku Wisły. Wiedzieli, że niebawem w okolicy może się pojawić inny oddział AK albo zaalarmowani Niemcy, a wtedy może być z nimi krucho.
Po masakrze w Owczarni AK polowało na „cieniowców”. Bezskutecznie. Młody watażka aż do „wyzwolenia” sprytnie uciekał z zastawianych na niego pułapek.
„Byk” i „Łokietek”
Do dowódców Armii Ludowej, którzy mieli najwięcej krwi na rękach, należeli także Czesław Borecki ps. Byk / Brzoza i Tadeusz Maj ps. Łokietek. Wiosną 1944 r. ich grupy, liczące łącznie kilkudziesięciu partyzantów, grasowały u podnóża Gór Świętokrzyskich. Zajmowały się głównie terroryzowaniem i rabowaniem miejscowych chłopów. Nie podejmowały walki z Niemcami, ale ze stacjonującymi w pobliżu oddziałami NSZ. Szlak ich pochodu znaczyły takie zbrodnie jak ta popełniona w majątku Grzegorzewice nieopodal Opatowa. Oddajmy głos prasie konspiracyjnej:
„...Zjawił się we dworze całą bandą 80-ludzi. Zastali tylko p. Jadwigę Rauszarową, żonę właściciela majątku, młodą 28-letnią kobietę, matkę dwojga dzieci. W domu była także p. Kalina Stypińska, krewna właściciela. (…) Dwa razy po dwa strzały z niezawodnych sowieckich pistoletów »pepesz«, oczywiście w tył głowy, z bliskiej mety, że Jadwiga ma oderwane pół głowy, a twarz Kaliny dolną szczękę. W potwornych kałużach krwi, w oficynie, leżą trupy dwóch młodych kobiet, czystych i szlachetnych. (…) Płoną meble z XVII i XVIII wieku, płoną sztychy, szkice Noakowskiego, obrazy mistrzów polskich, zbiory dokumentów kultury i okolicznej przyrody, płonie biblioteka z białymi krukami, które gromadziły pokolenia… To ponury zbój »Byk« na czele swojej peperowskiej szajki: Moskali, żydów i polskich opryszków »oswobadza« Polskę z kultury”.
Ofiarami AL-owców z Kieleckiego padali także ukrywający się w tutejszych lasach i wsiach Żydzi. Na przykład w miejscowości Kotyska, w czerwcu 1944 r., „Łokietek” i jego banda zatrzymali jedenaścioro zbiegów z gett. Kazali im oddać wszystkie kosztowności i rozebrać się do naga. Dwóch z nich zastrzelono na miejscu, a reszcie kazano uciekać przed siebie, co rusz oddając w ich stronę strzały. Niedługo potem oddział Maja miał rozstrzelać dziewięciu Żydów w Piotrowym Polu, a potem kolejnych trzydziestu w okolicach leśniczówki Lipie. Dokładnej liczby ich wszystkich ofiar nie udało się oszacować.
„Zasłużeni”
Zbrodnie, które popełnili bohaterowie niniejszego tekstu, stały się dla nich później, może poza Ajzenmanem, przepustką do kariery w PRL. Tadeusz Maj doszedł do rangi pułkownika LWP i pracował jako dyplomata. Czesław Borecki dosłużył się w bezpiece i MSW do najwyższych stanowisk - kierownika Grupy nr 3 Departamentu II MSW w Leningradzie i zastępcy kierownika Głównego Inspektoratu MSW. Grzegorz Korczyński był generałem i szefem wywiadu wojskowego PRL. Kariera Bolesława Kaźmieraka vel Kowalskiego może też byłaby równie udana, gdyby nie jego poważne problemy z alkoholem i wybuchowy charakter. Gorszy od niego był tylko Ajzenman, który nie mógł zerwać ze swoją skłonnością do kradzieży i przemocy. Nawet dla komunistów był niewygodny. Warto podkreślić, że wszyscy panowie, chyba poza Ajzenmanem, spoczywają na cmentarzu wojskowym na Powązkach.