Zdrapka, TV, biuro podróży, zeppelin. Kto to jeszcze z „Expressem” kojarzy?
Druga część rozmowy z dr. Tomaszem Wojciekiewiczem, współzałożycielem „Expressu Bydgoskiego” i jego wieloletnim prezesem.
Z niezłej na ogół współpracy redakcji „Expressu” z prezydentami Bydgoszczy korzystali także bydgoszczanie.
Tak. Wystarczy wspomnieć osiedlowe pikniki, jakie urządzaliśmy wspólnie z ratuszem. Ale duże imprezy przygotowywaliśmy także z klubami sportowymi, Zawiszą czy Polonią. Księdzu prałatowi Romualdowi Biniakowi pomagaliśmy w budowie hospicjum. Przez kilka lat przekazywaliśmy na ten cel pieniądze zebrane wespół z bankowcami podczas charytatywnych Meczów o Grosz. Dla tego hospicjum m.in. sami kupowaliśmy i sprowadzaliśmy łóżka.
Końcówka XX w. przyniosła „Expressowi” ważną zmianę. Cudowna szwedzka maszyna drukarska, która pozwoliła wydawnictwu mocno stanąć na nogi, była już wtedy wyeksploatowana do cna, a ówcześni właściciele „Expressu” mieli inne plany biznesowe i nie chcieli angażować się w inwestycję kosztującą kilkanaście milionów euro. I wtedy na widnokręgu pojawili się Niemcy, właściciele wydawnictwa z Düsseldorfu...
Nasze wydawnictwo było już wtedy liczącą się firmą, znaną nie tylko w Polsce. Gdy rozeszła się wieść, że szukamy inwestora strategicznego, to najpierw zainteresował się nami obecny już na polskim rynku francuski wydawca, od którego zresztą kupowaliśmy wtedy dodatek telewizyjny do „Expressu”. Jednak francuski wydawca był akurat na etapie sprzedaży swego stanu posiadania w Polsce wydawcy z Niemiec, ale nie z Düsseldorfu, tylko z bawarskiej Pasawy. Ten ostatni też początkowo miał chrapkę na „Express”, lecz ostatecznie ustąpił wtedy pola swemu znajomemu, wspomnianemu wydawcy z Düsseldorfu. Świat jest mały i historia lubi się powtarzać. Po kilkunastu latach nie kto inny, jak właśnie wydawca z Bawarii, obecny właściciel Polska Press Grupy, odkupił Express Media od swego kolegi z Düsseldorfu, wydawcy największej gazety lokalnej w Nadrenii Westfalii…
Wydawnictwo z Düsseldorfu prowadziło wtedy interesy, nie tylko zresztą związane z wydawaniem prasy, w wielu krajach Europy. Trudno było prezesowi bydgoskiej firmy przystosować się do funkcjonowania w potężnej, międzynarodowej korporacji?
Na początku to my postawiliśmy warunek. Jak łatwo się domyślić, był nim zakup nowej maszyny drukarskiej. Niemiecki inwestor zgodził się, ale z kolei postawił warunek, że maszyna musi stanąć w nowej drukarni, na terenie należącym do wydawnictwa, i że z chwilą uruchomienia nowej maszyny stara musi przestać istnieć. I tak się stało. Teren pod drukarnię wraz z dwoma halami kupiliśmy od bydgoskiego Elektromontażu i postawiliśmy tam nową maszynę. A szwedzka stal, pocięta z ogromnym trudem, powędrowała do huty. Co najbardziej rzucało się w oczy, gdy ruszyła nowa maszyna drukarska? Przede wszystkim doskonała jakość wydruków. Znów otworzyły się przed nami nowe możliwości. A co do funkcjonowania w ramach wielkiej korporacji, obyło się bez większych zgrzytów. Jak myślę, dzięki temu, że w chwili sprzedaży byliśmy już nowoczesną, nieźle zorganizowaną firmą.
Można też było pomyśleć o budowie własnej grupy wydawniczej…
I tak się stało. W sąsiedztwie mieliśmy toruńską gazetę „Nowości”, będąca wtedy własnością jej dziennikarzy. Myśleli o sprzedaży tytułu norweskiemu wydawnictwu, do którego należała też „Gazeta Pomorska”. Ostatecznie jednak to Express Media stały się właścicielem „Nowości”. Owszem, dawaliśmy lepszą cenę, ale decydująca okazała się zapisana w umowie obietnica przeniesienia druku „Nowości” do naszej drukarni i zakup dla nich osobnej maszyny drukarskiej. Aby dotrzymać słowa, trzeba było stanąć na głowie. Takiej maszyny nie kupuje się w sklepie, jak domowej drukarki. Trzeba ją wyprodukować, a to musi potrwać. Na szczęście nasi niemieccy właściciele ponownie wykorzystali swoje dobre stosunki z grupą wydawniczą z Bawarii i odkupili od niej gotową już maszynę, która miała stanąć w drukarni w Gdańsku. Nasz potencjał druku znacznie urósł. Byliśmy gotowi sprostać każdemu wyzwaniu, także klientów spoza naszej małej grupy. Trudniej było na nowo ułożyć funkcjonowanie dwóch wcześniej osobnych redakcji, w dodatku działających w Bydgoszczy i Toruniu… Ale i z tym sobie poradziliśmy.
Co najbardziej rzucało się w oczy, gdy ruszyła nowa maszyna drukarska? Przede wszystkim doskonała jakość wydruków. Znów otworzyły się przed nami nowe możliwości. A co do funkcjonowania w ramach wielkiej korporacji, obyło się bez większych zgrzytów. Jak myślę, dzięki temu, że w chwili sprzedaży byliśmy już nowoczesną, nieźle zorganizowaną firmą.
Przez te lata rynek prasowy zmienił się, także w Bydgoszczy.
Z konkurentów pozostała jedynie silna „Gazeta Pomorska”. Co ciekawe, w biurze ogłoszeń „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”, któremu na starcie zazdrościliśmy wyników, sprzedawano teraz ogłoszenia do „Expressu Bydgoskiego”. Niemniej w 2006 r. znów stanęliśmy na rozdrożu. Gazety w Polsce miały się wtedy jeszcze bardzo dobrze. Powstawały nowe tytuły, w tym tak popularne, jak „Fakt”. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jeśli nadal chcemy iść w górę jako wydawnictwo, to musimy dokupić trzecią maszynę drukarską. Kupiliśmy ją rok później, największą, właściwie nie korzystając z finansowej pomocy Niemców. Ręka mi drżała, gdy w banku podpisywałem kilkudziesięciomilionowy kredyt na ten cel. Ale nie było to ryzykanctwo. Mieliśmy już podpisane umowy przedwstępne z dużymi klientami, których gazety miały się drukować na tej właśnie maszynie - m.in. wspomniany „Fakt”. W 2008 r., gdy ruszyła trzecia maszyna, technicznie byliśmy na poziomie Zachodu. Gdy jeździłem służbowo do innych krajów i wchodziłem tam do drukarni, to nie miałem żadnych kompleksów.
Ba, można było myśleć o formach działalności zupełnie nieprzystających do wydawnictwa prasowego - na przykład o biurze podróży.
I ono miało swoje zasługi. To Express Tour na jedno z urodzin Bydgoszczy sprowadził nad Brdę słynny włoski chór dziecięcy Piccolo Coro dell’Antoniano. A przypomnę, że mieliśmy też TV Ex - lokalną stację telewizyjną, która istniała dwa lata i miała niezłą oglądalność. TV Ex wyłączyła swe nadajniki, gdy, moim zdaniem niesłusznie, nie dostała licencji na nadawanie. Wkład programowy, w postaci filmów czy programów rozrywkowych, zapewniał dla niej włoski partner, ale sprzęt w większości kupiliśmy sami i sami na nim nagrywaliśmy audycje lokalne. Byliśmy nawet blisko kupna wozu transmisyjnego. Niektóre działania TV Ex prowadziła wspólnie z „Expressem”. Już w tamtym czasach byliśmy więc multimedialni. Specyficznym symbolem naszej dominacji był balon w kształcie zeppelina z logo „Expressu”, który wisiał nad Bydgoszczą w dniu ważnych imprez. Dwa razy nam zresztą uciekł - raz podczas lądowania pozbawiając prądu Białe Błota, drugi raz siejąc przerażenie na działkach w Myślęcinku.
W 2008 r., gdy ruszyła trzecia maszyna, technicznie byliśmy na poziomie Zachodu. Gdy jeździłem służbowo do innych krajów i wchodziłem tam do drukarni, to nie miałem żadnych kompleksów.
Niewykorzystana szansa, której żałujesz?
Na przełomie wieków można było kupić większą liczby tytułów, nie tylko „Nowości”. Była dobra koniunktura i sprzyjające okoliczności. Myślałem na przykład o dziennikach grupy Media Regionalne, które później weszły w skład Polska Press Grupy. Rozmawiałem nawet z właścicielami o tej inwestycji, ale nie udało mi się ich przekonać. A potem było już za późno. To nasze wydawnictwo zostało wystawione na sprzedaż. Generalnie jednak nie mam czego żałować. Przez ostatnich 30 lat uczestniczyłem w udanym przedsięwzięciu, mogłem współdecydować o jego szybkim rozwoju. Weźmy za przykład naszą działalność ogłoszeniowo-reklamową. Zaczynaliśmy od małego biura ogłoszeń, które zmieniło się w silną agencję reklamową, organizującą najważniejsze eventy - jakbyśmy dziś powiedzieli - w mieście. Zdrapka gazetowa to też konkurs, który myśmy upowszechnili. Z mieszkaniami i samochodami jako nagrody. Ale były też bardziej szlachetne akcje wydawnicze, jak druk albumów ze starymi widokówkami bydgoskimi. Wydaliśmy ich 24.
Z perspektywy 30 lat „Expressu” - kluczowe nazwiska - oprócz Twojego - osób, które przyczyniły się do rozwoju gazety?
Jerzy Winter - przez ponad 20 lat dyrektor biura reklamy, potem agencji reklamowej. Artur Szczepański - redaktorem naczelnym został dopiero w 2000 roku, ale od początku brał aktywny udział w pracach nad rozwojem wydawnictwa. Andrzej Woźniak - nieżyjący już, wieloletni dyrektor drukarni, który pomagał mi nawet po przejściu na emeryturę. Marek Szpoper - bardzo pomysłowy dyrektor, zajmujący się sprawami wydawniczymi i kolportażem.
- Jeśli chcesz przeczytać pierwszą część rozmowy, kliknij tutaj.