Ze Stalinem w tle. Życie codzienne w powojennej Polsce

Czytaj dalej
Fot. ROMAN BURZYNSKI/REPORTER
Mariusz Grabowski

Ze Stalinem w tle. Życie codzienne w powojennej Polsce

Mariusz Grabowski

Życie w stalinowskiej Warszawie przypominało koszmar: ruiny, terror, codzienna siermięga, a w tle absurdalna polityka gospodarcza, którą prowadził tow. Hilary Minc. Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954” zanotował: „Robią z nas »Nowego człowieka«”

Nim komuniści wzięli Polskę w stalowe karby w drugiej połowie lat 40., czuło się jeszcze ducha przedwojennej stolicy. Drobny i średni handel oraz gastronomia wciąż pozostawały w prywatnych rękach. Obsługa w sklepach, domach towarowych, restauracjach była na ogół uprzejma i - jak z entuzjazmem donosiła ówczesna prasa - kulturalna. Pomimo reglamentacji i ciągłych braków kolejki pojawiały się sporadycznie. Zaczęło się to zmieniać pod koniec 1947 r., gdy władze ogłosiły tzw. wojnę o handel, która po dwóch latach zakończyła się upaństwowieniem olbrzymiej większości sklepów, aptek oraz lokali gastronomicznych.

Trochę inaczej było z przemysłem. Wprawdzie ustawa o nacjonalizacji przemysłu z lutego 1946 r. upaństwowiła fabryki, kopalnie, banki oraz środki transportu publicznego, ale zezwalała na istnienie prywatnych zakładów zatrudniających nie więcej niż 50 osób. Tak więc w niektórych gałęziach gospodarki indywidualni właściciele odgrywali ciągle dużą rolę. Było to szczególnie widoczne w przemyśle spożywczym - wiele młynów, cukrowni lub piekarń przetrwało w prywatnych rękach do początku lat 50.

Codzienny widok w Warszawie lat 50. Przepełniony ponad wszelką miarę tramwaj linii 23 w Al. Jerozolimskich. 1956 r.
Narodowe Archiwum Cyfrowe Sklep spożywczy w Alejach Jerozolimskich, rok 1956. Niezwykły dostatek na półkach z pewnością nie bez związku z wizytą reportera

Jednocześnie przełom lat 40. i 50. to jedyny w dziejach powojennej Polski okres, kiedy władze próbowały na wielu płaszczyznach zaimplementować w naszej rzeczywistości modele radzieckie. „Nie do końca się to udało, a cały »eksperyment« najpierw zachwiał się w posadach z chwilą śmierci Stalina w 1953 r., aby ostatecznie zakończyć się w 1956 r. Są to także lata najbrutalniejszego terroru politycznego, który wtrącił do więzienia i skazał na śmierć rzesze niewinnych ludzi, a także dość skutecznie zastraszył społeczeństwo” - dowodzi Marta Cobel-Tokarska w książce „W jakiej Polsce żyliśmy? Historyczno-społeczne tło przemian obyczajowych w PRL-u”.

Przyjrzyjmy się panoramie życia warszawiaków z tow. Stalinem w tle.

Czy Pani czyta „Przekrój”?

Jak pisze Kazimierz Wierzbicki w tekście „Zanim przykręcono śrubę. Polska w latach 1945-1948”, jeszcze w 1947 r. istniało w Polsce prawie sto wydawnictw prywatnych, w tym tak znane i zasłużone, jak: Stanisław Arct, Gebethner i Wolf, Trzaska, Evert i Michalski oraz Księgarnia Atlas. Wydawnictwa te znane były ze wznowień literatury przedwojennej, okupacyjnej, a nawet emigracyjnej. Wśród beletrystyki dla dorosłych prywatnie wydawano ponad 60 proc. pozycji, a z literatury dziecięcej - 75 proc.

„Poza bezpośrednią kontrolą reżimu znajdowała się również część prasy i czasopism. Pomimo istnienia cenzury państwowej wiele gazet lub tygodników wyrażało niezależne opinie oraz ograniczoną krytykę systemu politycznego. Z wydawnictw popularnych na czoło wysuwa się powstały w 1945 r. krakowski »Przekrój« redagowany przez Mariana Eilego. Tygodnik ten wzorował się wtedy na czasopismach zachodnich, informując szeroko czytelnika o wydarzeniach artystycznych na świecie, życiu znanych aktorów, europejskiej modzie lub drukując w odcinkach powieści poczytnych autorów. Poza wpływem władz znajdowały się dwa znane pisma katolickie: »Tygodnik Warszawski« zlikwidowany w roku 1948 oraz »Tygodnik Powszechny«, który przetrwał aż do 1953 r. Nawet czasopisma zabarwione ideami marksizmu, zwłaszcza »Kuźnica« i »Odrodzenie«, reprezentowały dość wysoki poziom dziennikarstwa”.

Plagami Warszawy przełomu lat 40. i 50. były chuliganeria i prostytucja. Najtańsze ulicznice można było spotkać w okolicy Chmielnej wśród ruin. W wielu miejscach Warszawy przechodniów zaczepiały szajki bandytów. By ruszyć dalej w całości, trzeba było zapłacić

Tuż po wojnie nic nie zapowiadało późniejszego politycznego terroru. Przez pierwszych kilka lat po zakończeniu wojny władza wolała, aby nazywano ją „demokracją”. Stąd też obok popularnej przyśpiewki: „Przeżyliśmy najazd szwedzki, przeżyjemy i sowiecki”, słychać było i taką: „Przeżyliśmy już sanację, przeżyjemy demokrację”. Władza starała się również utrzymywać pewne pozory, a nawet podtrzymywać tradycje lub zwyczaje sprzed 1939 r. Kiedy Bolesław Bierut został wybrany przez Sejm na prezydenta, zastosowano dokładny wzór ceremonii przejęcia władzy i przysięgi z okresu II Rzeczypospolitej. Bierut jechał do Sejmu eskortowany przez szwadron kawalerii, a recytując tekst przysięgi, zakończył ją słowami: „Tak mi dopomóż Bóg”.

Dopiero po śmierci Stalina nadszedł czas „odwilży”, a więc złagodzenia terroru, a także zmniejszenia wpływu władz na życie społeczne. Miało to swój wyraz m.in. w liberalizacji polityki kulturalnej: publikacji zakazanych dotąd książek, powstaniu nowych czasopism, jak „Dookoła Świata” (1954), wyświetlaniu w kinach zachodnich filmów czy organizacji w Warszawie V Międzynarodowego Festiwalu Młodzieży i Studentów (1955).

Na „wojnie o handel”

Prywatna wytwórczość była od początku solą w oku komunistów. Jednym z głównych inicjatorów rozprawienia się z prywaciarzami był ówczesny minister przemysłu i handlu Hilary Minc - jeden z głównych ideologów ekonomicznych komunistów. Podczas plenum KC PPR 13 kwietnia 1947 r. Minc ostro zaatakował sektor prywatny i spółdzielczy jako przechwytujący dochody należne państwu. Aby to zakończyć, minister postulował upaństwowienie rynku i proklamował batalię o handel: „Jeśli tę bitwę wygramy, to wygramy także 1947 r. Decydujący rok narodowego planu odbudowy zostanie chlubnie zakończony”.

Codzienny widok w Warszawie lat 50. Przepełniony ponad wszelką miarę tramwaj linii 23 w Al. Jerozolimskich. 1956 r.
Siemaszko Zbyszko/narodowe archiwum cyfrowe Widok z wciąż zrujnowanej Marszałkowskiej w stronę budowanego Pałacu Kultury i Nauki i Alej Jerozolimskich. 1954 r.

W tym celu 2 czerwca tego roku wydano trzy ustawy: w sprawie zwalczania drożyzny i nadmiernych zysków w obrocie handlowym, o obywatelskich komisjach podatkowych i lustratorach społecznych oraz o zezwoleniach na prowadzenie przedsiębiorstw handlowych i budowlanych. Na mocy powyższych ustaw każdy właściciel sklepu mógł być skazany na pięć lat więzienia i 5 mln grzywny. Powołano do życia Biuro Cen, które ustalało wysokość i ceny maksymalne na artykuły przemysłowe. Sklepy prywatne miały zostać zastąpione przez sieć Państwowych Domów Towarowych. Do wyeliminowania tzw. prywaciarzy zaangażowano Komisję Specjalną do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym. Mogła ona kierować przedsiębiorców do obozów pracy, zarządzać konfiskatę towarów i urządzeń oraz skazywać na grzywnę. Stosowano też domiary, czyli dodatkowe podatki, wobec osób o wyższym dochodzie niż zadeklarowany.

Rezultatem bitwy o handel było przejęcie przez sektor państwowy obrotu towarowego. Państwo kontrolowało niemal 100 proc. handlu hurtowego i prawie 40 proc. detalicznego. Liczba sklepów spadła ze 131 tys. w 1947 r. do 58 tys. w 1949 r. Sektor prywatny w gospodarce, poza rolnictwem, niemal przestał istnieć, a efektem tych działań były stałe kolejki w sklepach, biurokracja i pogorszenie obsługi klientów.

Gdzie mieszkać i jak

„Budzę się w pokoju lodowatym z zimna, w paru sprzętach z gołego drzewa. Za oknem sterczy tył uczepionego do muru, oplecionego zielenią jakiegoś portretu” - zanotowała 4 maja 1945 r. Zofia Nałkowska, wspominając nocleg w Polonii, jednym z niewielu ocalałych budynków w śródmieściu stolicy. Z kolei Maria Dąbrowska, która wróciła do swojego mieszkania przy ulicy Polnej, tak opisała pierwsze wrażenie: „Obrabowano mnie ze wszystkich »miękkich« rzeczy, ale sprzęty, a co najważniejsze - biblioteka i archiwum domowe - zostały. Szyb nie ma, sufity zaciekły i obsypują się; w pokojach, w łazience leżą zaspy śniegu; ściany podziobane odłamkami pocisków, brudne i wilgotne. Wszędzie ślady iście wandalskiego plądrowania. Meble poprzesuwane i powywracane; wszystkie szuflady powyciągane i rozrzucone - spaczyły się, żadna nie wchodzi z powrotem”.

Codzienność mieszkańców ówczesnej Warszawy wypełniona była krzątaniną wokół spraw elementarnych. Najważniejsza była woda: należało znaleźć jej źródło, często oddalone, przynieść ją wiadrami, wspinając się wśród rozpadlin, nieraz wchodząc po drabinach. Cennym dobrem stały się zapomniane już koromysła, dzięki którym można było przenosić dwa wiadra naraz. Problem był też z jedzeniem: jego przygotowanie bywało trudne. Bo jak rozpalić palenisko? Opał pozyskiwano, wyciągając resztki drewnianych stropów, kawałkując znalezione meble i framugi.

Wraz z odbudową problemy wcale nie zniknęły. W latach 1950-1955 udało się wybudować około 400 tys. mieszkań, podczas gdy w tym samym czasie w Warszawie zawarto cztery razy więcej małżeństw. Ograniczony zasób starano się rozdysponować metodami administracyjnymi o przymusowych charakterze. Nieograniczoną władzę nad lokatorami miał „kwaterunek”, czyli biura przy lokalnych radach narodowych zajmujące się rozlokowywaniem oczekujących na mieszkanie obywateli. Mieszkańcy przedwojennych budynków mogli się spodziewać dokwaterowania im dodatkowych lokatorów. Z tej metody zrezygnowano dopiero w 1956 r.

Codzienny widok w Warszawie lat 50. Przepełniony ponad wszelką miarę tramwaj linii 23 w Al. Jerozolimskich. 1956 r.
Tuszko Wojciech/narodowe archiwum cyfrowe Trwa budowa Pałacu Kultury i Nauki, 1953 r.

W tekście „Lata 50. w Polsce - jak się wtedy mieszkało?” Marek Lewoc napisał: „Charakterystyczne dla tego okresu stały się łączące różne funkcje meble--hybrydy, takie jak wspomniane już meblościanki czy tapczanopółki, stoliki kawowe z półką pod blatem, potocznie zwane jamnikami, i ławy zastępujące tradycyjne stoły jadalne. Ich wielofunkcyjność, podyktowana małymi metrażami mieszkań, spowodowała, że ani nie były one eleganckimi dekoracjami przestrzeni pokojów dziennych, ani wygodnymi łóżkami do spania, ani funkcjonalnymi biblioteczkami na książki. Zdominowały natomiast ciasne przestrzenie pokojów i wraz z ciemnymi dywanami stały się codziennym, masowym utrapieniem estetycznym i funkcjonalnym Polaków”.

Na obiad kaszanka

Gusta nowej władzy najlepiej można było dostrzec w gastronomii. Skutkiem przemian był upadek nie tylko gastronomicznych profesji (restauratora, szefa kuchni czy kelnera), ale też szeroko pojętej kultury kulinarnej. Przedwojenną sztukę kulinarną władza komunistyczna zastąpiła „wiedzą o odżywaniu”, a smak - kaloriami i pożywnością. Prasa wyszydzała takie relikty przeszłości jak kuchnia mieszczańska. Jedzenie miało być paliwem dla klasy robotniczej i chłopstwa. Polacy jadali głównie w domach, na stołówkach i w barach mlecznych. Kuchnia stała się jednolita, tak jak jednolitym władza chciała uczynić społeczeństwo. W zapomnienie odeszły popularne przed wojną przyprawy i produkty, takie jak oliwa, parmezan czy kapary. Na stole królowała kaszanka, a na targach i w warzywniakach - kapusta i warzywa korzeniowe.

Codzienność mieszkańców Warszawy w pierwszych latach po wojnie wypełniona była krzątaniną wokół spraw elementarnych. Najważniejsza była woda, należało znaleźć jej źródło, często mocno oddalone. Problemem było nawet przygotowywanie posiłków

W marcu 1947 r. minister aprowizacji i handlu wydał rozporządzenie, które normowało spożycie pieczywa i tłuszczu w gastronomii. Do jednego posiłku można było podać jedną kromkę chleba lub jedną bułkę oraz 10 gramów tłuszczów zwierzęcych. Trudno dostępne były również słodycze i inne smakołyki. Jednym z symboli tamtych czasów stały się pierwsze uliczne stoiska z wodą sodową, zapowiedzi późniejszych saturatorów. Wodę piło się ze szklanki wielorazowego użytku, która była tylko pobieżnie płukana.

Codzienny widok w Warszawie lat 50. Przepełniony ponad wszelką miarę tramwaj linii 23 w Al. Jerozolimskich. 1956 r.
Siemaszko Zbyszko/narodowe archiwum cyfrowe Park przy Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. 1955 r.

Problemem był uliczny handel żywnością, a zwłaszcza mięsem, nie spełniał bowiem nawet najskromniejszych wymagań higieny. To, co zalegało na deskach, co rąbane było na brudnych pieńkach, łatwo mogło przyprawić o chorobę. Żadne zarządzenia i kontrole nie były w stanie tego żywiołu powstrzymać. Groźba epidemii zwiększała się wraz z ociepleniem i napływem mas ludzi. Obawiano się duru brzusznego, szkarlatyny, czerwonki. W ramach walki ideologicznej w roku 1959 ustanowiono poniedziałek dniem bezmięsnym. Był to znak, że „gospodarka niedoboru” ciągle ma się dobrze.

Bikiniarze na ulicach

Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954” napisał: „Uważam, że ubranie jest najbardziej zewnętrzną emanacją charakteru, indywidualności, zalet i wad, że mówi mnóstwo o człowieku, o jego stanach psychicznych, o jego usposobieniu, marzeniach i tęsknotach, formuje nastroje i samopoczucie”. Słowa Tyrmanda mało mają wspólnego z ówczesnym dobrostanem odzieżowym warszawiaków.

Odzież noszono bowiem taką, jaką udało się zdobyć, zniszczoną zaś przerabiano albo reperowano domowymi sposobami. Królowały płaszcze i marynarki z wywatowanymi ramionami, na wzór sowiecki. „Mimo trudności - dowodzi Anna Marynowska w „Modzie PRL-u” - już pod koniec lat 40. XX w. wykształcił się pierwszy młodzieżowy styl, którego motywem przewodnim był wojskowy ubiór. Do Polski trafił wraz z przesyłkami pomocy charytatywnej ONZ oraz UNRRA, które zaopatrywały przede wszystkim w kurtki wojskowe w kolorze khaki. Moda owa, wbrew pozorom, wynikała nie z sympatii proalianckich, lecz z prostego braku innego porządnego odzienia. W późnych latach 40. najpopularniejszym strojem stały się wełniane krawaty, zielone swetry i wojskowe torby, płaszcze amerykańskie z podpinką oraz kurtki z pagonami. Strój taki, uwidoczniony w postaci granej przez Zbigniewa Cybulskiego w filmie »Popiół i diament«, uzupełniały dżinsy i tenisówki na gumowej podeszwie (tzw. pepegi)”.

Gromady wyrostków, dzieci plątały się wszędy, gdzie było coś do zobaczenia, coś do zdobycia. Na rozgrzewkę upijano się bimbrem. Wszystkie rany okupacji, wszystkie choroby niewoli i wojny ujawniały się teraz w tym tłumie. Po zmroku ruiny stawały się obszarem tajemniczym i groźnym. Z tych czasów wywodzi się znana gadka: »Kup pan cegłę«. Kto nie chciał »kupić«, mógł cegłą oberwać po głowie. Wszystko jednak powoli wracało do normalności" - Pola Gojawiczyńska o Warszawie w 1946 r.

Fotografie z albumu „Odzież młodzieżowa” z roku 1954 prezentują często zmaskulinizowane sylwetki dziewcząt, ubranych przepisowo w bluzki zapięte pod szyją, szerokie spódnice, płaszcze, płaskie berety. Ubiory preferowane przez władze poszerzały biodra zarówno dziewcząt, jak i chłopców. Do gustowniejszych zaliczyć można jedynie dziewczęce letnie sukienki w groszki, kratkę lub drobne kwiatki długości za kolano, z krótkimi rękawkami i podwyższoną talią.

Typowo warszawską modą było bikiniarstwo. „Bikiniarze wybierali ekstrawaganckie ubiory o jaskrawych kolorach. Włosy bikiniarzy czesane były na fryzurę zwaną kaczym kuprem. Ich ubrania odzwierciedlały fascynację modą zachodnią, zwalczaną przez władze komunistyczne: marynarki ubierali obszerne, krawaty kolorowe w egzotyczne wzory (jak chociażby palmy albo kobiety w bikini), przykrótkie i wąskie spodnie, buty na grubej gumowej podeszwie oraz płaskie kapelusze. Kobiety hołdujące owej zakazanej modzie nazywano »kociakami«, a najpopularniejszym pośród nich strojem były kolorowe bluzki, podkreślające figurę sweterki i spódnice według stylu Christiana Diora z 1947 r. Prócz tego kobiety zakładały kolorowe apaszki, włosy zaś czesały w koński ogon” - dodaje Marynowska.

Życie towarzyskie marginesu

Plagami Warszawy przełomu lat 40. i 50. była chuliganeria i prostytucja. Na szubienicy w więzieniu przy Rakowieckiej 22 listopada 1955 r. zawisł najsłynniejszy bandzior powojennej stolicy, 24-letni Jerzy Paramonow. Wyrok wykonano, ale bandyta nadal żył w ulicznych balladach śpiewanych na bazarach, w melinach i zaułkach Warszawy:

„To była taka dziecinna gra,
Gdy Paramonow humorek ma,
Na prawo ręka, na lewo głowa,
To jest robota Paramonowa”.

„Panie szanowny, kup pan te cegłę. Odpalasz pan stówke, ocalasz pan główke. Cegła tańsza od kapoty, kup pan cegłe od sieroty” - można usłyszeć w filmie „Ewa chce spać” z 1957 r. Zwrot „kup pan cegłę” to jeden z charakterystycznych zwrotów w Warszawie połowy lat 50. Leopold Tyrmand w swojej legendarnej powieści „Zły” cwaniaków „sprzedających” owe cegły samotnym przechodniom lokuje na odbudowywanym Starym i Nowym Mieście. Jednak w rzeczywistości można ich było spotkać nocą w wielu miejscach stolicy. Wymuszeń takich dokonywały zorganizowane szajki. Zapóźniony przechodzień otrzymywał propozycję zakupu cegły, płacił kilkadziesiąt złotych, dostawał cegłę zapakowaną w gazetę i mógł niezaczepiany iść dalej.

Codzienny widok w Warszawie lat 50. Przepełniony ponad wszelką miarę tramwaj linii 23 w Al. Jerozolimskich. 1956 r.
ROMAN BURZYNSKI/REPORTER Codzienny widok w Warszawie lat 50. Przepełniony ponad wszelką miarę tramwaj linii 23 w Al. Jerozolimskich. 1956 r.

Gdzie bandyterka, tam prostytucja. Najtańsze ulicznice można było spotkać w okolicy Chmielnej, wśród ruin i gruzów. Od miejsca pracy mówiono o nich „gruzinki”, które latem miały trudniej, bo „na ulicę wychodziła amatorska konkurencja: studentki, urzędniczki, pielęgniarki, które chciały sobie dorobić”. Już od połowy lat 50. można było także obejrzeć striptiz.

Pierwszy odbył się w otwartym w kwietniu 1956 r. przy ulicy Emilii Plater Centralnym Klubie Studentów Politechniki Warszawskiej „Stodoła”. Modelka tańczyła ponoć w pożyczonym francuskim staniku, którego w kulminacyjnym momencie... nie potrafiła rozpiąć, bo zapinał się inaczej niż polskie biustonosze.

Wśród lumpenproletariatu rozrywkę stanowiła wódka. Jak pisze we wstępie do swojej „Historii pijaństwa w czasach PRL” Krzysztof Kosiński, Polacy w tej epoce stali się „jednym z najbardziej rozpitych narodów na świecie”. W połowie lat 50. statystyczny obywatel wydawał w ciągu roku na alkohol niemal jedną średnią miesięczną pensję. Alkohol był jednym z najłatwiej i najpowszechniej dostępnych produktów w czasach PRL-u. Szło za tym duże spożycie trunków wyskokowych związane z „proletariacko-ludowym” stylem picia, czyli dużo i często. Pito nawet wodę fryzjerską na łupież, denaturat, oczyszczoną benzynę lotniczą i czeską politurę.

Mariusz Grabowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.