Ze stetoskopem: Jak głodować, by dostać podwyżkę?
Trudno dziś o przedstawicieli zawodu medycznego, którzy nie chcą podwyżek i nie grożą strajkiem. Lekarze mówią, że powinni zarabiać kilka tysięcy złotych w miesiącu, bo kończyli trudne studia i ratują życie.
Pielęgniarki mówią, że gdyby nie one, nie miałby kto zająć się chorym, więc im też podwyżka się należy. Podobnie ratownicy medyczni, którzy robią za przychodnię, poradnię i trochę też szpital.
Ci ostatni ogólnopolską akcję protestacyjną ogłosili w środę i jeśli eskalacja niezadowolenia nie przyniesie oczekiwanego rezultatu, zapowiadają głodówkę. I jeżeli przewodniczący krajowego związku zawodowego pracowników ratownictwa medycznego o strajku głodowym mówił dosłownie, ratownicy już powinni konsultować swoją dietę ze specjalistą, bo nadzieje na uniknięcie takich skrajności są płonne. Zwłaszcza, że rząd przyjął projekt o minimalnych wynagrodzeniach pracowników medycznych, który jest mocno krytykowany za zbyt niskie podwyżki i zbytnie rozłożenie ich w czasie. Pozostawiając tym samym w tyle obywatelski projekt podwyżek, przygotowany przez związki zawodowe medyków. I czego by o nich i o ich pensjach nie mówić, mają trudniej. Są w pułapce systemu, którą z powodzeniem wykorzystują wyżej usadowieni.
Co im da głodówka? Wydaje się, że niewiele, poza tym, że będą chodzić głodni, mogą się rozchorować i raczej w tym stanie nie będą nadawać się do pracy z pacjentem. Finał? Frustracja chorych, którzy nie dostali pomocy. Lekarze zastanawiali się nad odejściem od łóżek, licząc, że ta frustracja pacjentów odbije się na ministrze zdrowia. Szybko zrozumieli, że jednak odbije się na nich, bo jeśli boli mnie biodro, a lekarz nie chce pomóc, skargę napiszę na niego, a nie na ministra. Pielęgniarki okupujące szpital też dostały po głowie od pacjentów. A jednak złośliwi mówią, że w polskiej medycynie od dawna trwa strajk, taki włoski, zwłaszcza w poradniach na NFZ. Tylko jakie i dla kogo z niego korzyści? W końcu strajk jest po to, by ktoś miał lepiej...