Ze stetoskopem: Klinika, która cierpi na niepłodność
Dlaczego zazwyczaj jest tak, że z im większą pompą organizowane jest wydarzenie otwarcia czegoś, tym więcej za uszami mają ci, którzy przecinają symboliczną czerwoną wstęgę? Klinika leczenia niepłodności w Łodzi miała być hitem, przełomem na skalę kraju.
Miała też być wzorem dla pozostałych piętnastu takich ośrodków, które planuje otworzyć w naszym kraju minister zdrowia. Miała, bo dziś po 22 grudnia 2016 roku (wtedy było otwarcie kliniki w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki) pozostał tylko kurz. I to dosłownie. Przez szybę prowadzących do kliniki drzwi, z mroków wyłania się opustoszały korytarz, pościel na dwudziestu łóżkach w salach chorych ułożona pod kant, a dwie sale operacyjne jakby zapomniane.
Kiedy klinika widmo ożyje? Trudno powiedzieć. W grudniu zapowiadano, że w kwietniu, w kwietniu ministerstwo zapowiada drugą połowę 2017 roku. Dlaczego ministerstwo? Bo to rządowy program, który z rządowych pieniędzy (między innymi) ma być finansowany. Szpital pieniędzy na klinikę nie ma, więc gorliwie czeka na te obiecane przez ministra. Dyrektor szpitala zapowiadał jeszcze podczas otwarcia, że w razie konieczności przyjęcia kogoś do kliniki, będzie chciał przesunąć pieniądze na leczenie z innego swojego oddziału, który finansowany jest przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Ale i po tych zapowiedziach niewiele zostało, bo NFZ nic o tym nie wie. Wie za to, że płaci za diagnostykę w poradniach, które niby razem z kliniką zostały otwarte, choć tak naprawdę działały już wcześniej, stąd ich umowa z Funduszem. Dziś mają ponad 300 pacjentek, które są diagnozowane i pewnie już leczone, nawet bez osławionej kliniki widmo. Ale i w niej leczone by nie były, bo minister ma zapłacić jedynie za kompleksową diagnostykę, czyli badania, testy i drobne zabiegi. Po diagnozie, pacjenci mają być wysyłani na leczenie do miejsc, w których sfinansuje to NFZ. I co by nie mówić o resorcie zdrowia, public relations to oni mają opanowany do perfekcji.