Żeby nauczyła się polskiego, mąż kupował jej krzyżówki
Białorusinka Natalia Gierasimiuk zakochała się w mieszkańcu Hajnówki i przeprowadziła na Podlasie. I nie może usiedzieć w domu. A to prowadzi zajęcia w więzieniu, to znowu w domu dziecka. W międzyczasie organizuje bibliotekę i biega z mikrofonem.
Jak trafiłam na Podlasie? Wyszłam za mąż! I już nie wróciłam - śmieje się Natalia Gierasimiuk. W Hajnówce mieszka od 25 lat. Przyznaje, że na początku wcale jej nie lubiła. - To takie miasto-potworek. Miasto, które nie ma ani ładu, ani składu, ani centrum. Od początku mówiłam, że Hajnówka rozwija się jak taki nowotwór. Ludzie się nawet nigdy za to na mnie nie obrażali. Sami widzieli, że to takie nie wiadomo szto - mówi. Z czasem jednak polubiła miasteczko. Zadomowiła się w nim i, co więcej, zaczęła działać na rzecz mieszkańców. I w końcu może powiedzieć: Moja Hajnówka.
Pochodzi z Białorusi, z Wysokiego Litewskiego, które leży tuż przy samej granicy. Od jednego domu do drugiego ma tylko 50 kilometrów. - Wysokie to miasteczko z historią, z tradycją, bo liczy sobie ponad 500 lat - podkreśla.
Czuje się Białorusinką. Nie przyjęła nawet polskiego obywatelstwa, bo to by się wiązało ze zrzeknięciem się obywatelstwa białoruskiego. A tego nie chciała, choć jej mama pochodzi z tej strony granicy. - Ale mój dziadek, w 46 roku, jak ustalili granice, zabrał się stąd i wyjechał na Białoruś. Ale jego brat rodzony został w Polsce, więc najbliższą rodzinę mieliśmy zawsze po obu stronach granicy.
Dlatego często przyjeżdżała do Hajnówki, w odwiedziny. I któregoś razu spotkała u ciotki kogoś, kto bardzo jej przypadł do gustu. To był rodzony brat cioci męża. Od razu się w sobie zakochali. I mimo że na Białorusi miała już wszystko poukładane - pracowała w szkole jako nauczycielka - zdecydowała: rzucam wszystko i jadę do Hajnówki!
- Byłam młoda. Cały świat stał przede mną otworem - uśmiecha się do wspomnień. Choć przyznaje, że na początku czuła się w Hajnówce bardzo wyobcowana: nie miała tu przyjaciół, nie znała języka. - Aczkolwiek rodzina mojego męża jest bardzo duża i bardzo wspierająca się. Ułatwili mi trochę to wejście w nowe życie - mówi. Ale dodaje: nie było lekko. Rodziło im się jedno dziecko, drugie.
- Moi rodzice za granicą, męża rodzice w podeszłym wieku... Trochę byłam zdana tylko sama na siebie... - tłumaczy.
Najpierw więc skupiła się na wychowywaniu dzieci, ale szybko postanowiła: idę do pracy, a dzieci do przedszkola. Mąż był na początku przeciwny. Mówił: przecież jesteś pedagogiem, możesz sama wychowywać...
- Jednak przekonałam go, że warto wysłać dzieci do przedszkola. Przynajmniej nauczą się poprawnie mówić po polsku - tłumaczyłam. Bo ja wciąż robiłam błędy językowe...
Z czytaniem też jej z początku szło słabo. - Składałam jakoś powoli te polskie literki. A żebym w końcu nauczyła się pisać, mąż kupował mi krzyżówki panoramiczne. I ja tam wpisywałam hasła, a on wieczorem przychodził z pracy i poprawiał moje błędy czerwonym ołówkiem - wspomina. - Było mi strasznie wstyd. Bo to przecież ja, nauczycielka, tak wcześniej poprawiałam w zeszytach uczniowskich. A tu ktoś mnie poprawia... Wstyd!
Kiedy wysłała dzieci do przedszkola, poszła do Muzeum Kultury Białoruskiej i zaproponowała, że stworzy tam bibliotekę. I powstała największa papierowa biblioteka białoruskojęzyczna poza granicami Białorusi. Natalia wiedziała, że potrzebna, bo w Hajnówce jest liceum z językiem białoruskim, do Hajnówki przyjeżdżają studenci, część młodych z Hajnówki studiowała wtedy na Białorusi. Dlatego jej pomysł przyjęto z entuzjazmem. - Pierwsze, co zrobiłam, to dałam ogłoszenie w białoruskich gazetach, że chcemy w Hajnówce otworzyć taką bibliotekę. Skończyło się tak, że jeden pokój u mojej mamy był pod sufit zawalony książkami. Bo i ludzie je przysyłali, i dzieliły się z nami białoruskie biblioteki i szkoły. A ja później przez granicę woziłam te książki swoim samochodem. I celnicy kręcili palcem u skroni, że wszyscy wiozą alkohol, a ta głupia baba wciąż wozi książki.
Pytali nawet czasem: co pani po tych książkami ma? Nie wierzyli, że niczego nie przemyca. A ona odpowiadała: właśnie przemycam. Wiedzę!
Gdy już zapełniła hajnowską bibliotekę białoruskimi książkami, przekazała ją w inne ręce. Bo już nic nie miała do roboty, a ona musi działać! Poszła więc do pracy do białoruskiego Radia Racja. - Popracowałam tam parę dobrych lat. Ale chyba mam taki charakter, że długo nie mogę usiedzieć w jednym miejscu. I trochę się nie mieściłam z moimi zainteresowaniami w różnych dziedzinach. No więc założyłam swoją fundację. I teraz mam pole do popisu - opowiada ze śmiechem.
Fundacja nazywa się „My to Oni“. Założyła ją, ponieważ od lat współpracowała z aresztem śledczym w Hajnówce. Prowadzi tam zajęcia z osadzonymi. - I to było poniekąd takim kopem, żeby założyła jakąś organizację pozarządową, która miałaby w swoich działaniach m.in. pracę z osadzonymi. Wymyśliłam, że to będzie fundacja. Długo myślałam nad nazwą. Gdy wracałam z jakiegoś nagrania radiowego, coś mnie tknęło: Oni to My - opowiada. I tłumaczy: - Bo oni to ci osadzeni, ich rodziny, ludzie wykluczeni, dzieciaki w domu dziecka czy niepełnosprawni, czy seniorzy. Oni są wśród nas. Więc oni są nami poniekąd. A my - nimi.
Jak trafiła do więzienia? Pojechała robić materiał dla radia. Zgadali się wtedy z wicedyrektorem. On mówi: wiesz co? Mamy tutaj radiowęzeł. Może byś przyszła i pokazała chłopakom, jak tworzy się materiały radiowe, audycje, wywiady? Powiedziała: dobrze, przyjdę, poprowadzę dwa-trzy zajęcia. Nauczę ich tego, co umiem.
Poszła. Przydzielili jej grupę siedmiu osób. Różnych ludzi. - Bo w Hajnówce jest więzienie ostrego rygoru dla osób o dużych wyrokach - tłumaczy Natalia.
Popracowała z nimi. Wydawało jej się, że nauczyła wszystkiego, co umie. Więc powiedziała: wystarczy.
- Ale podobała mi się ta praca - przyznaje. - Ponieważ widziałam jej efekty.
Więc gdy chłopaki z aresztu poprosili, żeby została - zgodziła się.
- Czasem, gdy przychodziłam i nie miałam nastroju na jakieś tam montaże, nagrania, to oglądaliśmy filmy albo po prostu rozmawialiśmy o życiu, o tym, co się dzieje dookoła, za murami. No ale nie mogliśmy przecież tak spędzać czasu w nieskończoność. Dyrekcja aresztu na pewno by się na to nie zgodziła - mówi. Wymyśliła więc, że będą nagrywać... bajki. Dla dzieciaków z domu dziecka w Białowieży. Bo i z tą placówką współpracowała od wielu lat.
Zaczęło się od kilku bajek, podzielonych na role, nagranych na głosy. Fajna zabawa.
- Duzi chłopcy w więzieniu bawili się jak dzieci przy tych nagraniach - wspomina.
Rezultat był namacalny - parę bajek nagrali na krążku. Zawiozła do domu dziecka. Okazało się, że dzieciom bardzo się spodobały.
- I wcale im nie przeszkadzało, że Jaś mówi basem: Małgosiu, chce mi się jeść. A drugi bas odpowiada: Śpij, Jasiu.
Chłopaki z więzienia byli szczęśliwi, że dzieciom podoba się to, co dla nich zrobili. I zaczęły się prośby: czy mógłbym nagrać taką bajkę swojemu synkowi?
- I zaczęliśmy nagrywać te bajki konkretnym dzieciakom, synom i córkom więźniów - mówi Natalia. - Z takim słowem wstępnym: „Drogi synku, droga córeczko. Pamiętam wciąż o tobie...“ - wspomina. Przyznaje, że w wielu przypadkach było to nawiązanie relacji między ojcem, który odbywa karę pozbawienia wolności, a dzieckiem, którego dawno nie widział. Bo ono często nie miało możliwość kontaktu z tatą, bo np. mama nie pozwalała na widzenia.
Jednego z osadzonych od czasu do czasu odwiedzał synek. Żywe srebro. Cały czas w ruchu, nie usiedział ani chwili. A osadzony się żalił: chciałbym mu poczytać, posiedzieć z nim chwilkę, potrzymać na kolanach... A on jak przychodzi, to tylko biega i biega.
Odpowiedziała: - Dawaj, nagramy mu bajkę.
On się zmartwił: - Żona na pewno nie będzie mu puszczała. Bo wiem, że wyrzuca od razu wszystko, co ja małemu wyślę.
Natalia jednak podjęła się zadania. Zawiozła płytę nie żonie, tylko teściom.
- Po jakimś czasie znów spotykamy się na zajęciach. A on mnie pyta: czy mogę pocałować panią w rękę? Bo przyjechał mój synek na widzenie, usiadł mi na kolanach i powiedział: poczytaj mi tato - opowiada Natalia.
Przyznaje, że się wtedy popłakała. Bo ten dzieciak codziennie wieczorem prosił, by włączyć mu bajkę, którą specjalnie dla niego nagrał tato. - Dla takich chwil warto chodzić do aresztu i pomagać - wyjaśnia Natalia. I chodzi tam coraz częściej. Co i rusz wymyśla nowe zajęcia. - Może to i trochę naiwne z mojej strony... - zastanawia się. I opowiada o swoim najnowszym pomyśle: zajęciach z historii sztuki. - Naprawdę cieszą się dużym zainteresowaniami. Chłopaki w więzieniu zamawiają wręcz tematy, które ich interesują, proszą, by omówić twórczość danych malarzy, okresy w sztuce. Ich to naprawdę ciekawi... - podkreśla. I nie dziwi się, bo do aresztu zaprasza fajnych prelegentów, naprawdę znających się na temacie.
- A to chyba o to chodzi, by ludzie zakręceni na wolności mogli zakręcić tych z tamtej strony muru, za kratami - przekonuje.
Wspomina, jak zaprosiła kiedyś kolegę, by w więzieniu wystawił swoją sztukę. Wciągnął w nią cała publiczność. I dla niego, i dla widzów było to niesamowite przeżycie. A więźniowie wyszli stamtąd z refleksją: - Siedzimy tutaj, kisimy się w tym swoim slangu, gwarze. A świat na zewnątrz wygląda zupełnie inaczej...
Natalia nie ma wątpliwości: takie spotkania robią dobrze i jednej, i drugiej stronie. Dlatego nie zamierza z nich rezygnować. Ale oczywiście - to dla niej za mało. Chce robić jeszcze więcej, bo działanie to przecież jej żywioł. Dlatego angażuje się coraz bardziej w zmienianie Hajnówki. Tym bardziej, że burmistrz planuje wielką akcję rewitalizacji miasteczka. Ma się zmienić wygląd, ma być więcej działań na rzecz mieszkańców...
I Natalia w tych zmianach chce aktywnie uczestniczyć. Bo już czuje, że Hajnówka to jej miasto... - Od pięciu, sześciu... Nie, nawet już z siedem lat - uśmiecha się. - Hajnówka stała się moim domem - tłumaczy. Z dnia na dzień coraz bardziej czuje, że ten dom jest właśnie tu, na Podlasiu, a nie na Białorusi.