Zginął białostocki policjant. Trzy kule trafiły całkiem znienacka
Przed wojną białostoccy policjanci nie mieli łatwego życia. Zwłaszcza ci mundurowi, przodownicy i posterunkowi z pięciu istniejących komisariatów. Nazywano ich glinami, blacharzami lub łomotami, w odróżnieniu od tajniaków po cywilnemu - hintów, psów czy legawych.
Pojawili się wraz z odzyskaniem przez Białystok niepodległości. Ciągle patrolowali, rewidowali, dokonywali interwencji. Narażeni byli na przykrości i niebezpieczeństwa ze strony różnych indywiduów. Ci, broniąc się przed zatrzymaniem, wyciągali często nóż, gazrurką potrafili pobić do nieprzytomności, aby tylko zdobyć policyjną broń, a byli i tacy desperaci, którzy pluli, drapali i gryźli. Jednak najgorsze, co mogło spotkać stróżów prawa podczas pełnionej służby, to była śmierć. W latach 20. i 30. ub. wieku zginęło ponad trzydziestu policjantów. Jednym z nich był starszy posterunkowy Ignacy Maciejewski z Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej 11.
4 stycznia 1934 r. o północy posterunkowy Maciejewski miał objąć służbę w budynku swojej firmy. Przybył punktualnie. Zanim jednak zdążył otworzyć drzwi, nie wiadomo skąd padły trzy strzały i trafiły policjanta w głowę i plecy. Spadł ze schodów. Koledzy, którzy natychmiast wyskoczyli na zewnątrz, mogli stwierdzić tylko natychmiastowy zgon. Kto stał za tym zbrodniczym czynem?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień