Zgniłe jabłka. Patologie i mafia w bezpiece w latach 80.
Defraudacje, oszustwa i brudne wspólnoty. U schyłku PRL pretorianie reżimu byli równie mocno zdemoralizowani jak system, któremu służyli
"Żelazo” i „Zalew” to najbardziej spektakularne gangsterskie afery, w które zamieszani byli funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL. W III RP powstało już na ich temat sporo artykułów czy szerszych opracowań. Tymczasem w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych kryminalnych i patologicznych zachowań w obrębie Służby Bezpieczeństwa było znacznie więcej. Esbecy tworzyli swoiste mafie - np. defraudowali państwowe fundusze, wspomagali przestępców czy łączyli siły z szemranymi biznesmenami. Skalę i spektrum tych nadużyć przybliża niedawno opublikowana przez gdański IPN książka dr. Daniela Wicentego pt. „Zgniłe jabłka, zepsute skrzynki i złe powietrze. Dysfunkcje w Służbie Bezpieczeństwa w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku”. Przyjrzyjmy się kilku najciekawszym opisanym tam przypadkom.
Obietnice „Lelka”
Nierzadko w historii SB zdarzało się, że agentura wykorzystywała funkcjonariuszy do swoich celów, a nie odwrotnie. Tak było z pewnością w przypadku niejakiego Reinharda Lenka. Ów pochodzący z Olsztyna mężczyzna, rocznik 1936 r., w 1973 r. wyemigrował do Republiki Federalnej Niemiec. Niedługo potem uzyskał obywatelstwo tego kraju. Tam, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nawiązał współpracę z wywiadem PRL. Spotykał się wówczas z pracownikiem Ambasady PRL w Kolonii, a w rzeczywistości rezydentem Departamentu I MSW, mjr. Eugeniuszem Dzierżawskim ps. „Danus”. Obiecywał, że dostarczy mu dane techniczne najnowszego uzbrojenia Bundeswehry, w tym m.in. czołgu Leopard II. Esbek zarejestrował go wtedy jako agenta o kryptonimie „Lelek”. Wydaje się, że motywem tej decyzji nie były realne możliwości Lenka, a raczej dawna znajomość obu panów (poznali się w Olsztynie w pierwszej połowie lat 70.). Natomiast przede wszystkim połączyły ich wspólne interesy.
„Lelek”, jak ustalili potem funkcjonariusze Głównego Inspektoratu Ministra Spraw Wewnętrznych (GIM), był członkiem grupy przestępczej, która kradła samochody w Niemczech i przemycała je do Polski. Wielokrotnie wjeżdżał do kraju drogimi autami, przeważnie mercedesami, które następnie sprzedawał. Miał szerokie kontakty w różnych środowiskach - od księży i lekarzy po pracowników Centrali Handlu Zagranicznego. Co więcej, szczególnie przyjacielskie więzi łączyły go z funkcjonariuszami SB z Warszawy, Wrocławia i Olsztyna, a nawet z pracownikami Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej. Nie wspominając o innych handlarzach „zdobytymi” na Zachodzie samochodami. Mjr Dzierżawski, jak ustalili kontrolerzy GIM, współpracował z nim przy różnych szemranych przedsięwzięciach, a przede wszystkim załatwiał wizy wjazdowe z RFN do Polski (pobierając za nie łapówki).
W całej sprawie, jak podkreśla dr Wicenty, najbardziej zastanawiająca jest trwająca latami naiwność Departamentu I. Lenk nigdy nie dostarczył im obiecywanej dokumentacji Leoparda. Nie budziło to podejrzeń służb, pomimo to że wiedziano o jego powiązaniach z Dzierżawskim i kryminalnej działalności. „Lelek” wodził departament za nos, składając kolejne deklaracje, które, co ciekawe, za każdym razem oceniano jako „szczere i wiarygodne”.
Miarka przebrała się dopiero w połowie 1983 r. Dyrektor Departamentu I płk Fabian Dmowski stracił cierpliwość i dał Lenkowi dwa miesiące na zdobycie dokumentacji. Ten oczywiście znów nie wywiązał się z zadania. Wówczas skonfiskowano mu dwa sprowadzone samochody i zawieszono z nim kontakt. Ostatecznie zerwano z nim relacje w czerwcu 1985 r., gdy okazało się, że znajduje się on na celowniku kontrwywiadu PRL. Może tam znalazł nowych protektorów? Dzięki dawnym, z pewnością dobrze się obłowił.
„Legpol” sp. sb
W swojej publikacji dr Wicenty zajmuje się także problemem brudnych wspólnot, czyli nieformalnych grup, w które łączyły się środowiska byłych i aktywnych funkcjonariuszy MO/SB z półświatkiem, wojskowymi, partyjnymi aparatczykami i polonijnymi biznesmenami. Grupę tę spajała wymiana wzajemnych przysług dla osiągnięcia wspólnej korzyści. Funkcjonariusze najczęściej zapewniali swoim wspólnikom ochronę i dostęp do informacji, w zamian za łapówki. Zdarzało się, że tworzone przez nich sieci powiązań, powodowały powstanie w obrębie Służby Bezpieczeństwa silnie autonomicznych dysfunkcyjnych mafii, odpornych na kontrolę władzy zwierzchniej.
Przykładem takiego zjawiska jest grupa, która zawiązała się wokół przedsiębiorstwa zagranicznego „Legpol”, działającego w Legnicy od 1984 r. Produkowało ono napoje gazowane, a także zajmowało się przetwórstwem owoców i warzyw. Założył je niejaki Bogdan Spiż - Polak, który uzyskał zachodnioniemieckie obywatelstwo. Chociaż był on pod obserwacją kontrwywiadu SB (jej założyciela podejrzewano o kontrakt z zachodnimi dyplomatami i służbami), a jego firma miała kłopoty z legnickim Urzędem Skarbowym, to „Legpol” funkcjonował bez żadnych problemów do upadku PRL. Dlaczego?
Jednym z dyrektorów firmy był Stanisław Smolarczyk, weteran legnickiej SB. Z resortu wyleciał dyscyplinarnie w 1985 r. za przyjęcie łapówki. Jednak zanim do tego doszło, prowadził Spiża jako tajnego współpracownika, załatwiając mu jednocześnie zgodę na założenie przedsiębiorstwa zagranicznego.
Następnie Smolarczyk, wykorzystując dawne znajomości, zaczął poszukiwać sojuszników wśród byłych i aktywnych funkcjonariuszy Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Początkowo posadę w „Legpolu” otrzymała małżonka legnickiego dowódcy ZOMO, por. Wiesława Pałaszewskiego. Niedługo potem rozeszła się fama o tej rekrutacji. W końcu z propozycjami zatrudnienia w firmie swoich żon i pociotków przychodzili do Smolarczyka esbecy ze wszystkich wydziałów WUSW. A ten spełniał ich prośby. W efekcie wewnątrz WUSW wytworzyła się wszechwładna klika, która oddała „Legpolowi” szereg przysług. Między innymi zapewniała pracownikom firmy przychylne decyzje paszportowe, doprowadziła do umorzenia śledztwa skarbowego, a także z wyprzedzeniem informowała o wizytach inspekcji handlowej.
Poza WUSW władze „Legpolu” były mocno związane towarzysko z lokalnymi elitami, m.in. wicewojewodą legnickim Kazimierzem Burtnym i prokuratorem wojewódzkim Bogdanem Sałatą.
Cała towarzysko-biznesowa „rodzina” powstała wokół przedsiębiorstwa spotykała się cyklicznie na suto zakrapianych imprezach (zwanych swojsko „świniakami”). Niektórzy jej członkowie żyli ze sobą tak blisko, że jeździli razem całymi familiami na wakacje do ośrodków wczasowych MSW.
Należy podkreślić, że wspólnota stworzona przez Smolarczyka była „nie do ruszenia”. Sprawy dyscyplinarne wszczynane w SB w związku z wykrytymi powiązaniami z „Legpolem” nie wywołały żadnych zwolnień ani kar dyscyplinarnych wobec uwikłanych funkcjonariuszy.
Folwark Mozgawy
Pułkownik Marian Mozgawa (1925-2005) pochodził z rejonu Kraśnika, jak opisywany na tych łamach enfant terrible MSW Bolesław Kowalski ps. „Cień” (numer z listopada 2016 r.). Karierę w bezpiece zaczął już w sierpniu 1944 r. Systematycznie awansował. Od 1967 r. był I zastępcą KW MO ds. Służby Bezpieczeństwa w Lublinie. W 1975 r. przeniesiono go do Radomia, gdzie został komendantem wojewódzkim MO. Odpowiadał m.in. za pacyfikacje i represje po tzw. wydarzeniach czerwcowych.
Jesienią 1980 r. zaczęły się nad nim zbierać czarne chmury. Jednocześnie do centralnych organów PRL - prezesa NIK, prokuratora generalnego, MSW, Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej - wpłynął anonim, zapewne napisany przez pracownika KW MO w Radomiu, w którym opisywano liczne poważne nadużycia płk. Mozgawy. Zarzucano mu m.in. nepotyzm, defraudacje funduszy operacyjnych i liczne nieprawidłowości przy budowie domu na działce letniskowej.
Zanim jeszcze odpowiednie służby postawiły Mozgawie zarzuty, w marcu 1981 r. przeniesiono go na stanowisko dyrektora generalnego MSW (etat ten stworzył dla niego sam gen. Mirosław Milewski), co już nie wróżyło srogiej kary.
Tymczasem do akcji wkroczyli funkcjonariusze GIM. Ujawniona przez nich skala nadużyć była ogromna. Okazało się, że bezpieczniacki weteran rządził radomską komendą jak swoim folwarkiem. Zatrudniał lub awansował swoich krewnych i przyjaciół. Defraudował na masową skalę fundusze operacyjne. Wydawał je na swoje prywatne sprawy, jak np. alkohol, owoce czy… broń i ubrania myśliwskie (polowanie było jego pasją). Zezwalał na notoryczne fałszowanie pokwitowań za upominki i pieniądze dla agentury. Dopuścił się wielu nieprawidłowości przy budowie domku letniskowego (np. fałszowanie faktur). Zdefraudował fundusze Polskiego Związku Łowieckiego (w którym pełnił wysoką funkcję). Poza tym w latach 1976-80 rozdysponował 127 talonów na samochody, chociaż zgodnie z prawem mógł w tym czasie przydzielić ich tylko 11.
Chociaż zarzuty były poważne, ich „trawienie” zajęło MSW dwa lata. Sprawa skończyła się wysłaniem płk. Mozgawy na emeryturę.
Jednak, jak wskazują poszlaki znalezione w dokumentacji IPN przez dr. Wicentego, na tym kariera lubelskiego bezpieczniaka się nie skończyła. W lipcu 1983 r. Departament I MSW poprosił Departament Kadr MSW o opinię w sprawie Mozgawy, gdyż KC PZPR chciało go wysłać do bliżej nieokreślonej „pracy za granicą”… Taka to spotkała go „kara”.
Co zapewniło byłemu szefowi KW MO w Radomiu bezkarność? Miał być podobno bliskim znajomym byłego premiera Piotra Jaroszewicza i ówczesnego dyrektora kadr w MSW.