Zielone światło dla gospodarki nie będzie świecić wiecznie
Może zajść konieczność zmniejszenia deficytu 5-6 procent PKB - to jest około 100 mld zł - do zera w ciągu jednego roku. A to oznaczałoby różnego rodzaju cięcia wydatków, także socjalnych. W krajach bałtyckich i w wielu innych krajach w okresie kryzysu 2010-2011 dochodziło nie tylko do zamrożenia, ale nawet do cięcia emerytur - mówi prof. Stanisław Gomułka, minister finansów Gospodarczego Gabinetu Cieni BCC, członek Narodowej Rady Rozwoju, w 2008 roku wiceminister finansów.
Jak w kontekście „piątki Kaczyńskiego” i innych rządowych programów społecznych patrzy pan profesor na stan finansów Polski?
Mówimy o finansach publicznych nie tylko teraz, ale i w najbliższych latach. A one będą zależeć nie tylko od wydatków, ale także od dochodów. Te ostatnie zależą zaś od tego, jak będzie się rozwijać sytuacja gospodarcza. Ostatnie trzy lata przyniosły nadzwyczajną sytuację - szybki wzrost gospodarczy w Polsce i w Europie. Znacznie powyżej trendu. O przyszłości możemy mówić wyłącznie jako o prognozach, czyli z dużą dozą niepewności. Przypomnę, co się działo w roku 2008. Byłem wtedy wiceministrem finansów. Nikt w ministerstwie nie przewidywał, że będziemy mieli do czynienia z poważnym kryzysem gospodarczym w skali światowej. Z recesją w Europie Zachodniej i w USA oraz z silnym spowolnieniem gospodarczym w Polsce. W konsekwencji deficyt sektora finansów publicznych wynosił w latach 2009-2010 blisko 8 procent PKB. Dużo więcej niż górna granica dopuszczalna przez kryteria unijne (3 procent). Pojawiła się możliwość, że relacja długu publicznego do PKB przekroczy konstytucyjny limit 60 procent.
Co wtedy zrobił rząd, by ratować sytuację?
Pod presją sytuacji rząd Tuska uznał, że musi zmienić politykę w stosunku do OFE i przejął połowę pieniędzy z Otwartych Funduszy Emerytalnych do systemu emerytalnego i zmniejszył o około 8 procent dług publiczny. To były drastyczne działania obronne.
Tego manewru rząd Morawieckiego już nie powtórzy. A gospodarka będzie powoli stygnąć. Bardzo dla Polski korzystna prognoza Międzynarodowego Funduszu Walutowego przewiduje wzrost PKB w 2019 o 3,8 proc., ale w 2020 już tylko 3,1.
Zaś relacja długu publicznego do PKB jest na poziomie zbliżonym do tego, jaki był w 2008 roku, czyli niespełna 50 procent. Zwiększenie go do 80-100 procent, jak w Grecji, nie jest naszym problemem. Ale przekroczenie konstytucyjnego progu 60 procent jest, niestety, realne.
Trzeba będzie ludziom odbierać część tego, co teraz dostają?
W Polsce 70-80 procent wydatków publicznych to są tzw. wydatki sztywne, określone przez ustawy. Obszar elastyczny nie jest duży. Jeśli zmniejszymy wydatki inwestycyjne, ograniczy się możliwość korzystania ze środków unijnych. Tego zwykle rząd nie chce robić. Musiałby zmienić ustawy wydatkowe i to w obszarach społecznie i politycznie wrażliwych.
Rząd uruchamia kolejne programy społeczne i generuje kolejne wydatki, jakby prosperity miała trwać wiecznie...
W rządowym dokumencie o długofalowym stanie finansów publicznych mówi się o ryzyku przekroczenia progu 60 procent w warunkach półkryzysowych lub kryzysowych. Minister finansów, pani Czerwińska, zwróciła uwagę swoim kolegom w rządzie na ryzyko tego przekroczenia.
I już jej w rządzie nie ma.
Ale dokument istnieje. Więc rząd jest świadom, że niebezpieczeństwo jest. Nie wiemy jeszcze, czy to spowolnienie będzie silne czy umiarkowane, ale że nastąpi, to jest pewne. Nastąpi więc wzrost długu publicznego.
Dług publiczny rośnie cały czas, przekroczył 1 bln i 33 miliardy zł, ale póki PKB rośnie szybciej, nie jest to aż taki problem. Dług stanowi nawet mniej niż 50 proc. PKB.
W ostatnich kilku latach sytuacja naprawdę była nadzwyczajna. Zwłaszcza po stronie dochodowej, a to oznaczało także wyjątkowo wysokie wpływy z podatku VAT. On jest szczególnie duży w sytuacji wysokiej koniunktury. Dochody z podatku VAT rosną dużo silniej niż PKB. A przecież w latach 2016-2018 PKB wzrósł łącznie aż o 13 procent. Ale jak przyjdzie spowolnienie, a przyjść musi, wtedy VAT będzie też spadał szybciej. Widać to już w pierwszych czterech miesiącach 2019 roku - praktycznie wzrostu VAT nie ma. To odbiega od założeń na rok bieżący.
Czyli dochody państwa zmaleją, a wydatki rosną.
Nie tylko z powodu „piątki Kaczyńskiego”. Rząd zobowiązał się, że wydatki na służbę zdrowia mają wzrosnąć o dwa punkty procentowe do roku 2024. A owe dwa punkty to 40 mld złotych. Dlatego jestem zaniepokojony i myślę, że i pani Czerwińska była zaniepokojona wkroczeniem na tę drogę prowadzącą do przekroczenia 60 procent w relacji dług publiczny do PKB. To będzie czerwone światło.
A teraz jakie mamy?
Po kilku latach zielonego mamy światło, powiedzmy, żółte. I to jest ostrzeżenie. Bo zdawało się, że zielone będzie nam świecić przez lata. A to sprzyja podejmowaniu kroków nierozsądnych.
Co grozi społeczeństwu, jeśli światło zielone zostanie zamienione na czerwone?
Są dwie możliwości. Pierwsza: zmieniamy konstytucję, żeby móc dług publiczny podnieść powyżej poziomu 60 proc. PKB.
Ale wtedy idziemy wielkimi krokami w stronę Grecji.
Jeśli zmienilibyśmy konstytucję, zaufanie do naszych finansów publicznych na rynku międzynarodowym gwałtownie zmaleje. Ale do takiej zmiany trzeba mieć dwie trzecie głosów w Sejmie.
Załóżmy teoretycznie, że PiS większości konstytucyjnej w Sejmie mieć nie będzie. Co wtedy?
Może zajść konieczność zmniejszenia deficytu 5-6 procent PKB - to jest około 100 mld zł - do zera w ciągu jednego roku. A to oznaczałoby różnego rodzaju cięcia wydatków, także socjalnych. W krajach bałtyckich i w wielu innych krajach w okresie kryzysu 2010-2011 dochodziło nie tylko do zamrożenia, ale nawet do cięcia emerytur. Trzeba będzie zmieniać obowiązujące ustawy i albo wyraźnie zmniejszać wydatki, albo zwiększać dochody.
Jak to zrobić tak na zawołanie?
Na przykład zwiększając stawkę VAT-u albo wprowadzając jakąś nową stawkę PIT-u.
Mają więc rację krytycy rządu, którzy przewidują, że jeśli przyjdzie poważny regres gospodarki,
to za obecny wzrost dochodów wielu grup społecznych przyjdzie zapłacić ich dzieciom?
Może tak być, że zapłaci sam statystyczny Kowalski albo jego dzieci. Wnuki już nie. Negatywne konsekwencje mogą dać się odczuć w perspektywie kolejnych 4-6 lat. Myślę, że jeszcze przez najbliższe dwa, trzy, nawet cztery lata palić się będzie dla polskiej gospodarki światło żółte. Relacja długu do PKB będzie powoli rosła, ale nie przekroczy 60 procent. Więc Kaczyński może powiedzieć: Mnie interesuje najbliższa kadencja Sejmu i rządu. W tym czasie jeszcze się nic nie zawali. A jeżeli potem wybory wygra opozycja, to nawet dobrze. Bo to ona będzie musiała dokonać drastycznych cięć. A to spowoduje zmniejszenie zaufania do niej. Będzie rządzić jedną kadencję...
...a po niej wróci koniunktura i rządy PiS...
Właśnie tak może kalkulować.
W najnowszym, czerwcowym wywiadzie dla miesięcznika „Forbes” pan profesor wskazuje na pewne analogie między obecną sytuacją a dekadą Gierka…
Gierek doszedł do władzy pod koniec roku 1970. Od 1971 do 1975 trwał okres dużego poparcia społecznego dla jego ekipy.
I względnego dobrobytu. Ludzie mieli - zgodnie z obowiązującym hasłem - poczucie, że żyją dostatniej.
Ale w roku 1976 zaczęło się żółte światło. Rząd zdecydował się na duże podwyżki cen, ale wycofał się z nich po strajkach w Radomiu i Ursusie. To mu pozwoliło na trwanie i rządzenie przez kolejne cztery lata. Ale to już nie był okres prosperity. W 1980 gospodarka weszła w fazę światła czerwonego. W latach 1980-1981 PKB spadł o 20 procent. Ten okres uświadamia, jaki mechanizm może zadziałać. W Grecji obserwowaliśmy to samo, ale nawet na większą skalę. Spadek PKB wyniósł tam w ostatnich latach nawet 25 procent. A byłoby jeszcze więcej, gdyby nie ogromna pomoc krajów strefy euro. W przypadku Polski - która do strefy euro nie należy - na taką pomoc nie będziemy mogli liczyć.
Jak to jest? Jeszcze czerwonego światła nie ma, a według oficjalnych danych inflacja wynosi dwa procent. Ale każda gospodyni, która kupuje wędlinę na kolację, widzi gołym okiem, że ceny wzrosły znacznie bardziej.
Poczucie, jak wielka jest inflacja, zależy od tego, co się kupuje. Inflacja jest różna dla różnych grup ludności. Kiedyś było takie powiedzenie, że średnia inflacja jest niska, bo spadły ceny lokomotyw.
Towarzysz „Wiesław” tak Polaków pocieszał w latach sześćdziesiątych. A dziś ile realnie wynosi inflacja w Polsce?
Niezależnie od tego, ile naprawdę wynosi, decydująca jest kwestia odbioru. Gospodynie, o których pan mówił, nie obliczają dokładnie. Jeśli idą do sklepu i za towary, które kupują, płacą o 10 proc. więcej, to mają poczucie, że wszystko zdrożało bardzo wyraźnie.
A nie o dwa procent.
Bo społeczne odczucie inflacji jest zwykle wyższe niż faktyczna inflacja. Więc to jest bardzo prawdopodobne, że w rzeczywistości inflacja wynosi powiedzmy 3 procent, ale ta odczuwalna 6-7.
Jak to wpływa na nastroje?
Związki zawodowe będą nalegać na silniejszy wzrost płac. A jeżeli silniejszy wzrost płac się pojawi, to presja inflacyjna zostanie podtrzymana, a Narodowy Bank Polski zostanie zmuszony do podniesienia stóp procentowych. I to też będzie element procesu przechodzenia od żółtego światła do czerwonego.
Wielu ekonomistów zwraca uwagę na niski poziom inwestycji. Pan we wspomnianym wywiadzie dla „Forbesa” przypomniał, że w tych latach, kiedy PKB urósł rocznie o 13 procent, inwestycje - tylko o trzy.
Tymczasem jeśli chodzi o moce wytwórcze, dochodzimy do ściany. Przez ostatnie kilka lat wzrost produkcji przemysłowej i generalnie PKB mógł być szybki, m.in. dlatego, że moce wytwórcze nie były w pełni wykorzystane. W tej chwili dane statystyczne pokazują, że stopień ich wykorzystania jest najwyższy w całym okresie transformacji. I właśnie w takim momencie należałoby oczekiwać dużego wzrostu inwestycji. Przedsiębiorstwa powinny się koncentrować na rozbudowie mocy wytwórczych.
Powinny czy się koncentrują?
Przeszkadza nieufność przedsiębiorców do polityki gospodarczej. W przypadku inwestorów zagranicznych wiąże się to z kryzysem w obszarze prawa oraz relacji między Polską a Unią Europejską. To się przekłada na niechęć, a przynajmniej na mniejszy entuzjazm inwestorów zagranicznych. Ponadto wypowiedzi premiera Morawieckiego, a wcześniej Beaty Szydło, wskazywały na to, że tej orientacji politycznej zależy ze względów ideologicznych raczej na ograniczeniu napływu inwestycji zagranicznych. Z czasem mniej będzie także inwestycji unijnych. Jest zmiana w strukturze wydatków budżetu unijnego na korzyść Europy Południowej.
A inwestycje krajowe?
Tu też mamy duży problem w sytuacji, kiedy polityka rządu, a w szczególności pana Ziobry, przynosi oskarżenia przedsiębiorców, że są złodziejami. Za tym idzie propozycja ustawowa zwiększenia roli izb skarbowych. Zgodnie z nią, możliwe będzie podejmowanie działań represyjnych wobec przedsiębiorstw i przedsiębiorców w oparciu o decyzje prokuratury i izb skarbowych bez decyzji sądu. Więc i zaniepokojenie polskich przedsiębiorców wzrosło. Część z nich woli rejestrować firmy za granicą i lokować oszczędności w bankach zagranicznych. Wszystko to powoduje, że udział inwestycji w dochodzie narodowym jest na poziomie poniżej 20 procent i jest jednym z najniższych w Europie. Mimo wciąż znaczącego udziału inwestycji z zagranicy. W programie premiera Morawieckiego sprzed trzech lat odnotowano ten fakt. Ale w dokumentach rządowych nie ma planu, jak wzrost inwestycji osiągnąć. No i pojawia się nowa ideologia, która rzuca cień na działalność prywatną. Mówi o zaletach dużego udziału państwa w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych. To jest coś w rodzaju odwrotu od konkurencyjnej gospodarki rynkowej. Taki klimat powoduje, że mamy dodatkowy problem w obszarze działalności inwestycyjnej. A spowolnienie rozwoju gospodarczego jest tym bardziej nieuniknione.
Może zabraknąć w Polsce pracowników?
W ostatnich kilku latach sytuacja była nadspodziewanie dobra z powodu dużego dopływu pracowników ze Wschodu - z Ukrainy, Białorusi itd. Oni stanowią blisko 10 procent siły roboczej. Bez nich mielibyśmy już teraz poziom PKB o 8-10 procent niższy. Już byłoby czerwone światło i kryzys.
Oni pojadą do Niemiec czy wrócą do siebie?
Myślę, że większość zostanie. Ale wzrostu ich liczby już nie będzie. A obniżenie wieku emerytalnego spowodowało spadek siły roboczej w Polsce o około pół miliona osób. Ten proces będzie się nasilał. Liczba ludności maleje. Poziom urodzeń jest dużo niższy niż śmiertelność. To się musi z czasem na rynku pracy odbić. Program 500+ poniósł porażkę, jeśli chodzi o wpływ na demografię.