Ziemi ich rodziców nie zalano, więc chcą odzyskać ojcowiznę
Łuka to jedna z nieistniejących już wsi, które zostały wysiedlone 40 lat temu w związku z budową Zalewu Siemianówka. Teren tej wsi nie został jednak w całości zalany. Stoi nawet jeszcze jeden z domów. Spadkobiercy mieszkańców próbują odzyskać te tereny, a gmina chce je sprzedać.
Droga, którą idziemy, była główna drogą we wsi - opowiada Władysław Bierycki, prowadząc nas po ścieżce wijącej się wzdłuż brzegów zalewu Siemianówka. - Kiedyś był tu bruk, ale podczas budowy zalewu został rozebrany. A dom, który mijamy to jedyny, jaki został po wsi Łuka. Należał on do Sergiusza Łobacza. Teraz zgodnie z decyzją starosty należy do jego spadkobierców, ale działka pod domem jest gminna. Spór o prawa własności trwa.
Nieopodal widoczne są fundamenty po innym siedlisku. Kiedyś była tu spora wieś. Tylko tyle z niej zostało. Pan Władysław z żoną sprowadzili się na teren dawnej Łuki. Ale nie na posesję rodziców.
- Nasze pola sprzedano w latach 90. ubiegłego wieku. Nikt nas o tym nie informował - opowiada Bierycki. - Staramy się jednak odzyskać działkę po siedlisku rodziców.
Bieryccy na niezalanych terenach dawnej wsi budują hotelik dla wędkarzy, w którym też planują zamieszkać.

- Wyszło to trochę zabawnie - śmieją się. - Kiedyś stał tu budynek po wiejskim sklepie GS-u. Chcieliśmy go kupić, więc zgłosiliśmy się do zarządu GS. A tam nawet nie wiedzieli, że mają taki budynek! Od nas się dowiedzieli! Nieruchomość za swoją uważał Wojewódzki Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych w Białymstoku, który wywłaszczał tereny pod zalew. Ale sklepu jakoś nie wywłaszczył i GS go odsądził. Sądzili się parę lat. Później działkę kupiliśmy my i budujemy „Rybaczówkę”. Na dom nie dostaliśmy pozwolenia
Zalew powstał, kanał - nie. Nie wszystkie wywłaszczone tereny zostały więc wykorzystane pod inwestycję. Jednak nigdy nie wróciły do właścicieli, ani do ich spadkobierców.
Teren ten, według pierwotnych planów, miał się znaleźć w tzw. czaszy zalewu, czyli pod wodą. Teraz zaś według planów gminy ma być jego atrakcyjnym otoczeniem.
Wysiedlenie Łuki i pozostałych wsi, zlikwidowanych ze względu na budowę zalewu, to setki dramatów poszczególnych rodzin, które zmuszone były zostawić dorobek całego życia. Ci, którzy rezygnowali z pracy na roli, otrzymywali specjalną rentę i przydział na mieszkanie w blokach w Bondarach.
- Proszę sobie wyobrazić jak osoby, które całe życie spędziły na wsi, musiały potem cisnąć się w kilkudziesięciometrowych mieszkaniach. Dla wielu było to jak więzienie - opowiada Eugenia Półkośnik, córka mieszkańców Łuki. - Z czasem opłaty za czynsze tam rosły i renty ledwie starczały na skromną egzystencję. Niektórzy popadali w depresję lub alkoholizm. Ale nikt tego nie diagnozował.
Podczas wywłaszczania ziemia, budynki i całe wyposażenie gospodarstw były wyceniane, a właścicielom wypłacano zadośćuczynienie.
- Nie były to wcale ogromne kwoty - zastrzega Iwona Bierycka, żona Władysława. - Przy okazji sądzenia się o zwrot ojcowizny robiliśmy wycenę, ile musielibyśmy zwrócić za to „wywłaszczeniowe odszkodowanie”. I po rewaloryzacji wyszło, że... kilkaset złotych, a jeśli ktoś miał więcej pola, to około 2 tys. zł.

Dlaczego spadkobiercy Łuczan dopiero teraz postanowili upominać się o ziemie ojców? Tłumaczą, że wcześniej nie wiedzieli o takiej możliwości. Zorientowali się dopiero wtedy, gdy te ziemie zaczęto wyprzedawać.
- Kilkakrotnie chodziłam po urzędach i dopytywałam, czy jest możliwość odzyskania majątku rodziców. Za każdym razem odpowiadano mi, że nie - mówi pani Eugenia.
Jej rodzice w Łuce mieszkali jeszcze w latach 80., gdy trwała już budowa zalewu. Nie godzili się na opuszczenie domu, ale i tak zostali wywłaszczeni.
- Nasz dom stał jeszcze w latach 90., kupił go mój brat i przeniósł do Nowej Łuki - mówi pani Eugenia. - A ziemię niedawno wystawiono na sprzedaż...
Co ciekawe, gdy ojciec Eugenii oddawał ziemię pod planowaną inwestycję, w zamieszaniu „zagubił się“ hektar pola.
- Nie wpisano go w akcie przekazania gospodarstwa na rzecz Skarbu Państwa, a teraz działka o takim numerze nie istnieje - żali się spadkobierczyni.
Większość niezalanych terenów dawnej Łuki stanowi obecnie w planach zagospodarowania jedną działkę. Kiedyś były to niewielkie siedliska. Teraz - to tereny na brzegu zalewu, które są własnością albo gminy, albo Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych w Białymstoku. Niektóre z nich zostały już odsprzedane lub wydzierżawione.
Zdaniem spadkobierców mieszkańców Łuki, powinny one zostać zwrócone właścicielom. Tłumaczą, że - zgodnie z prawem - wywłaszczenie nieruchomości może nastąpić tylko na cel publiczny. A zgodnie z pierwotnymi planami, celem publicznym nie było samo utworzenie zalewu jako atrakcji turystycznej, ale budowa zbiornika retencyjnego, który miał zabezpieczać zapasy wody dla okolicznych rolników i mieszkańców Białegostoku. Wydaje się to zaskakujące, bo stolicę województwa od zalewu odzieli około 50 km. Początkowo zakładano jednak nie tylko budowę zalewu, ale także kanału łączącego rzeki Narew i Supraśl. Tyle że kanał ten nigdy nie powstał, a zalew Siemianówka - z punktu widzenia Białegostoku - nie odgrywa żadnej roli. Jest jedynie atrakcją turystyczną. Grunty wywłaszczano, by zalew i kanał zapewniały zapas wody, a ten cel nie został spełniony. Niewykorzystane grunty stały się zbędne i jako takie trafiły pod pieczę gminy.
- Skoro grunty nie zostały wykorzystane zgodnie z podstawowym celem i są zbędne, powinny zostać zwrócone wywłaszczonym lub ich spadkobiercom - mówi Jolanta Sadowska, która - w imieniu teściowej - walczy o zadośćuczynienie za grunty, które gmina już sprzedała. - To nie dotyczy tylko Łuki, ale właścicieli wszystkich gruntów, które wywłaszczono pod zalew i kanał w gminach Narewka, Gródek i Michałowo.
Innego zdania jest wójt Narewki: - To nie gmina wywłaszczała mieszkańców. My tylko po powstaniu zalewu wystąpiliśmy o przekazanie nam wywłaszczonych przez WZMiUW nieruchomości, które nie zostały zalane - tłumaczy Mikołaj Pawilcz. - Uważam, że główne zadanie inwestycji zostało wypełnione. Zalew powstał. Tereny Łuki leżą wysoko i z założenia miały być takim cyplem lub wyspą. Były jednak zagrożone zalaniem. Gmina po ich przejęciu poniosła spore nakłady, doprowadziła tam prąd, wodociąg i kanalizację. Przeznaczyliśmy je na cel, który wobec nich zakładano od początku, czyli rekreację.
Początkowo miały tu powstać ośrodki wczasowe dla zakładów z całej Polski. Teraz, zgodnie z planem zagospodarowania przestrzennego, tereny te są przeznaczone pod budowę hoteli i schronisk turystycznych. Na taki cel gmina i WZMiUW je sprzedaje. Wójt podkreśla, że gdyby zwrócił dawne siedliska właścicielom lub spadkobiercom, oni niewiele mogliby z nimi zrobić, bo działki są za małe na takie inwestycje. Mogliby je jedynie sprzedać.
- Jako wójt jestem administratorem mienia gminy i mam obowiązek bronić jej interesu - tłumaczy Pawilcz. - O ile sąd prawomocnym orzeczeniem nie nakaże zwrotu tych działek spadkobiercom, to nie mogę ich zwrócić.
Na razie to starosta (on jest pierwszą instancją) nakazał gminie zwrot wywłaszczonych działek kilku właścicielom lub ich spadkobiercom. Gmina jednak się odwołała do wojewody, a ten unieważnił decyzję starosty. Spadkobiercy właścicieli kierowali wówczas sprawy do sądów. Jeśli zaś decyzja była nie po myśli gminy, to ona kierowała sprawę do wymiaru sprawiedliwości.
Jeden z takich sporów trafił już do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jego decyzja będzie tą ostateczną i na nią będą powoływać się sądy w podobnych przypadkach. Ale na razie termin rozpatrzenia sprawy przez NSA nie został jeszcze wyznaczony.
Wójt przyznaje, że spór idzie o spore pieniądze. Działki nad zalewem są atrakcyjne i cenne. Ich sprzedaż byłaby silnym zastrzykiem dla budżetu gminy.
- Te nieruchomości są też cenne dla tych, którzy o nie walczą - wójt nie ma złudzeń.
Ale nie chodzi tylko o pieniądze...
- Pewnym symbolem naszego sporu jest krzyż pochodzący prawdopodobnie z XVIII wieku, który niegdyś stał przy wjeździe do wsi - opowiadają potomkowie mieszkańców Łuki. - Tu kiedyś odbywały się uroczystości religijne...
A jakiś czas temu miejsce, na którym ów krzyż stał, zostało wydzierżawione osobie spoza tych terenów. Potomkowie Łuczan obawiali się, że krzyż zostanie zniszczony, pisali apele wszędzie, gdzie się da. Urzędnicy i dzierżawca zapewniali, że krzyż zostanie, ale... został usunięty. Tylko dzięki staraniom potomków Łuczan ponownie ustawiono go na specjalnym postumencie tuż obok krzyża upamiętniającego wysiedlenie Łuki.
- Ale zaraz później dzierżawca zagrodził drogę prowadzącą do obu krzyży - skarżą się potomkowie łuczan. - Po kolejnej batalii dojazd został przywrócony. Teraz jedynie dzierżawca ustawił znak zakazu wjazdu, by odstraszyć przyjezdnych.
- To osobisty spór, gdzie jeden drugiemu robi na złość - komentuje wójt i obiecuje znakiem się zająć.