Ziemniak nasz powszedni
Ziemniaki pojawiają się w Krakowie. Polacy odkrywają, że kartofle można pić.
Chociaż z czasem Polska stała się ziemniaczaną potęgą (swego czasu byliśmy drugim w świecie, po ZSRR, producentem kartofli!) początkowo, podobnie jak w całej Europie, przyjmowano je niechętnie. Jak pisał prof. Andrzej Chwalba:
Jeszcze w pierwszym trzydziestoleciu XIX w. konsumpcja była odbiciem zbożowego charakteru gospodarki chłopskiej. Stopniowo zaczęły się jednak upowszechniać ziemniaki. Na początku ich uprawa - jak wszystko, co nowe - przyjmowała się z wielkimi oporami. Powszechnie uchodziły za „paskudztwo”, za „jadło heretyków”, a to z tej racji, iż bezpośrednio zostały sprowadzone z protestanckich Niemiec. Światlejsi rolnicy, którzy nie bacząc na trudności, zaryzykowali i je posadzili, byli narażeni na kpiny wioskowej społeczności.
Skąd się wzięły w Polsce zamorskie, egzotyczne bulwy? Mieczysław Czuma i Leszek Mazan, krakowscy dziennikarze udowadniający wyższość starej stolicy nad resztą świata, nie mają wątpliwości: Kraków jako pierwsze polskie miasto zobaczył ziemniaki. 16 września 1863 roku - wraz z wieścią o wiedeńskiej wiktorii - miał je przywieźć poseł Filip Dupont i w łobzowskim pałacu zaprezentować królowej Marysieńce. Na tym jednak się wszystko skończyło, co zresztą uczciwie odnotowują obaj uczeni mężowie. Kiedy królowa napatrzyła się już na ziemniaki, zapakowano je i powieziono do Warszawy.
Tam niezbyt chętnie przyjęto botaniczną nowość, hodowlą dziwnych bulw zajął się niejaki Łaba, polski Permentier. Z czasem zaczęły się pojawiać na magnackich stołach - bardziej jako kulinarna ciekawostka niż prawdziwe danie. I trzeba było wielu, bardzo wielu lat, aby stały się nieodłącznym elementem polskiego menu. Ba, kiedy zabrakło młodych ziemniaczków - a wiadomo, młode są najsmaczniejsze! - arystokraci sprowadzali je z daleka, i to za wielkie pieniądze. Hrabia Potocki za kilogram młodych ziemniaczków, ozdobę zimowych obiadów w pałacu Pod Baranami, płacił sumę, która w oszczędnym Krakowie wywoływała podziw i grozę.
Z czasem odkryto, iż ziemniaki można spożywać także w płynnej postaci. Już za króla Stanisława Polacy przekonali się, że z kartofli, podobnie jak ze zboża i owoców, można pędzić alkohol. Nic więc dziwnego, że hodowano coraz więcej niegdysiejszego heretyckiego paskudztwa. Cytowany już prof. Chwalba pisał:
W końcu lat 60. i 70. (XIX stulecia, rzecz jasna - AK) ziemniaki stały się podstawą pożywienia, zwłaszcza ludności wiejskiej. W Królestwie zbiory netto w latach 1851-1860 wyniosły na osobę 235 kg, a w latach 1909-1913 - ponad 700 kg; w zaborze pruskim w latach 1878-1882 - 680 kg, a w 1912 r. - 1620; w Galicji w 1910 - 580. W końcu XIX w., pomimo że część zbiorów nie była przeznaczona do konsumpcji, ziemniaki zaspokajały jednak w pełni zapotrzebowanie ludności. Poziom ich produkcji w Polsce należał do najwyższych na świecie.
Od dwustu lat jadamy ziemniaki. Jak jadamy - każdy wie. Obficie i praktycznie rzecz biorąc - do każdego obiadu. Zresztą nie tylko do obiadu, bo tradycyjnym śniadaniowym daniem był na wsi żur, a w żurze, rzecz jasna, musiały pływać ziemniaczki. Ziemniaki - też wraz z żurem, ale postnym tego dnia - trafiły na wigilijny stół, chociaż nigdy nie dostąpiły zaszczytu wielkanocnego święcenia. Dziwne, prawda? Skoro do koszyczka obok jajek trafia kiełbasa, trafia chleb - symbol powszedniego pożywienia, dlaczego nie ma w nich ziemniaków, równie jak chleb popularnych i powszechnych?
W niektórych regionach Polski wśród wigilijnych potraw znajdowały się ziemniaki w mundurkach - dodatek do śledzi. W ten sposób gotowało się je - przynajmniej w moim domu - tylko raz w roku. Już to czyniło z nich potrawę odświętną, a reszty dokonywał świąteczny nastrój i głód, bo w dzień wigilii jadło się niewiele, prawie nic, czekając na pierwszą gwiazdę, pozwalającą zasiąść do stołu. Może dlatego ziemniaki, z których, parząc sobie palce, trzeba było ściągać skórkę, smakowały tak wyśmienicie, zwłaszcza w towarzystwie śledzi.