Jeszcze do końca listopada czynny będzie Łódzki Rower Publiczny. W końcówce sezonu rowerów w stacjach jest mnóstwo. Tylko czy w naszym klimacie ma to jakikolwiek sens?
Według pierwotnych planów rower publiczny miał działać do końca października. Jednak sezon został przedłużony do 30 listopada. Wczesna w tym roku zima zaskoczyła cyklistów tak, jak zwykle robi to z drogowcami. Efekt jest taki, że z miejskich rowerów prawie nikt nie korzysta.
Zaledwie 1762 razy wypożyczane były rowery miejskie w poniedziałek. To niemal cztery razy mniej niż w przeciętny dzień wrześniowy, siedem razy mniej niż w maju i aż dziesięć razy mniej niż wynosił dzienny rekord wypożyczeń.
Skutki tego widać jak na dłoni. Wraz z chłodami zniknęły dotychczasowe bolączki użytkowników: puste stacje, popsute rowery i przeładowane punkty przesiadkowe. Nie trzeba już biegać po stacjach w poszukiwaniu jakiegoś roweru tylko po to, by znaleziony na siódmej stacji jednoślad okazał się być bez łańcucha.
Teraz rowery stoją równo ustawione w stacjach, można w nich wybierać i przebierać. Ale chętnych jest mało.
Jazda w Łodzi w listopadzie jest możliwa, ale nie czarujmy się - nie jest tak przyjemna jak w maju czy wrześniu. Większość cyklistów przesiadła się do samochodów i tramwajów. Zostali najwytrwalsi, a ci zwykle mają własne rowery.
Oczywiście możemy przywoływać przykłady leżących za kołem podbiegunowym skandynawskich miejscowości, których mieszkańcy jeżdżą na rowerach cały rok. Tylko, że my tak nie robimy.
Rower publiczny miał zachęcać łodzian do jazdy po mieście. Zachęcił, ale łodzianie wciąż boją się na rowerze zimna. Skoro już płacimy niemałe pieniądze za utrzymanie roweru publicznego w chłodne dni może warto byłoby zachęcić łodzian do korzystania z nich przy gorszej pogodzie. Rower ma powrócić bowiem 1 marca 2017 r. Wtedy pewnie też będzie zimno.