Złamane życie Jacka Żaby
W czwartą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego chciał udowodnić, że opozycja nie umarła. Dla 22-latka z Nowej Huty akcja w zajezdni MPK skończyła się życiową tragedią.
13 grudnia 1981 r. wprowadzono w Polsce stan wojenny. Co prawda nie toczyliśmy z nikim wojny, ale ponieważ ówczesne prawo nie przewidywało czegoś takiego, jak „stan wyjątkowy”, gen. Wojciech Jaruzelski znalazł inne wyjście. Chcąc zniszczyć NSZZ „Solidarność”, popierany przez większość Polaków, wypowiedział narodowi regularną wojnę ze wszystkimi przykrymi konsekwencjami, jakie ona ze sobą niesie.
W czasach pokoju nie wolno jeździć czołgami po ulicach, strzelać do ludzi i bez procesów wsadzać do obozów tysięcy obywateli, którzy niczego złego nie zrobili, ale potencjalnie mogą się okazać groźni dla systemu. Wojna znosi takie ograniczenia. W czasie wojny wszelkie zasady ulegają zawieszeniu i nie trzeba nikomu udowadniać winy, by spadł na niego miecz „surowego prawa stanu wojennego” - jak nazywał wprowadzone przez siebie przepisy gen. Jaruzelski. I chociaż rok później (31 grudnia 1982 r.) stan wojenny został zawieszony, a za następne pół roku (22 lipca 1983 r.) całkowicie go zniesiono, to i tak dla większości obywateli wydarzeniem kończącym „wojnę polsko-jaruzelską” były dopiero częściowo wolne wybory w 1989 r., które w miażdżący sposób wygrała opozycja skupiona wokół „Solidarności”. Do tego czasu władza pozwalała sobie na wszystko. Mimo że w 1983 r. oficjalnie wyrzekła się terroru w postaci internowania, godziny policyjnej czy sądów doraźnych, ciągle mogła zamknąć, kogo tylko chciała, gdzie chciała i kiedy chciała. Nadal też zdarzały się zabójstwa, choć już nie tak ostentacyjne, jak te w 1982 r., gdy strzelano do górników kopalni „Wujek” czy demonstrantów w Lubinie. Od 1983 r. podobne incydenty były nazywane „przekroczeniem uprawnień przez funkcjonariuszy” oraz „poważnym naruszeniem zasad współżycia społecznego”. Tak było w przypadku śmierci Grzegorza Przemyka (1983), pobitego przez milicjantów na warszawskim komisariacie przy ul. Jezuickiej i w przypadku zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki w 1984 r. Śpiewana w podziemiu piosenka, zaczynająca się od słów: „Moja Ojczyzna jak sztandaru strzęp. / Znów zamiast orła krąży nad nią sęp...”, oddawała ówczesny nastrój celną strofą:
Wznosiło ten fundamentalny gmach.
Ktoś przed terminem oddał życie.
Ktoś ponad plan donosił skrycie.
Wszystko, byśmy się mogli kąpać w szczęścia łzach.
Jeden z wielu
W tych burzliwych latach, które dzieliły czas od wprowadzenia stanu wojennego do wygranych przez „Solidarność” wyborów w 1989 r., w Nowej Hucie zginęło w sumie kilkanaście osób. Wszystkie one, choć bez wymieniania nazwisk, zostały uczczone niewielkim monumentem, który stoi w miejscu, gdzie 13 października 1982 r. został śmiertelnie postrzelony Bogdan Włosik. Gdyby jednak - co, miejmy nadzieję, w przyszłości się stanie - upamiętnić tablicami poszczególne ofiary tego okresu, to jedna z takich pamiątek musiałaby się znaleźć o kilkadziesiąt metrów dalej, na bloku, z którego w 1989 r. wyskoczył kolporter podziemnej prasy, działacz „Solidarności” oraz współpracownik Konfederacji Polski Niepodległej, Jacek Żaba.
Nie był szeroko znanym, charyzmatycznym działaczem. Miał tylko skończoną podstawówkę i problemy psychologiczne, które ciągnęły się od czasu, gdy w wieku sześciu lat stracił matkę. Był typem samotnika, nie miał przyjaciół ani rodziny. Wprawdzie koledzy z pracy go lubili, ale z drugiej strony uważali za niezbyt lotnego i traktowali trochę jak popychadło. Jednym słowem, był dla władzy ludowej idealnym obiektem, by pokazać całą potęgę systemu, który zwykł się uginać przed silniejszymi, za to prezentował pychę i pogardę wobec słabszych.
Początki zainteresowań Żabą przez socjalistyczne organy ścigania sięgają 31 sierpnia 1982 r., gdy to w drugą rocznicę porozumień sierpniowych wybuchły w całym kraju gwałtowne starcia pomiędzy opozycją antykomunistyczną a władzą. Nie inaczej było w Nowej Hucie. Dwa dni później, zapewne na podstawie donosu lub zrobionego przez SB zdjęcia, Żaba trafił do aresztu pod zarzutem „czynnej napaści na funkcjonariuszy”. Poważne oskarżenie, ale na szczęście objęła go amnestia. 7 stycznia 1983 r. wyszedł z więzienia i wrócił do domu.
Ominęły go w ten sposób burzliwe wydarzenia z października, podczas których zginął Włosik, oraz z listopada 1982 r. Walki uliczne, które rozgorzały się w sierpniu, październiku i listopadzie - w drugą rocznicę rejestracji NSZZ „Solidarność” - były największymi sukcesami opozycji podczas całej, trwającej siedem lat, wojny „polsko-jaruzelskiej”. Manifestacje ogarnęły tak wiele miast i miasteczek, że pokazywano je nie tylko w telewizji na Zachodzie, ale nawet w naszej oraz w mediach wszystkich państw socjalistycznych ze Związkiem Radzieckim włącznie. To ewenement, ponieważ społeczeństwa krajów satelickich ZSRR były zwykle „chronione” od widoku tłumów walczących z „miłującą pokój” władzą ludową.
Wszystko wskazywało na to, że 13 grudnia 1982 r. - w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego - stanie się coś wielkiego. Ludzie spodziewali się demonstracji i strajków. Duch walki jednak przygasł. Manifestacje letnio-jesienne pokazały co prawda siłę NSZZ „Solidarność”, ale zmobilizowały też władzę do bardziej stanowczych działań. W rezultacie siły związku zostały znacznie osłabione. W ciągu kolejnych lat do demonstracji i strajków dochodziło dość często, lecz nie była to jakaś skoordynowana akcja, lecz lokalne wydarzenia, rozproszone po całej Polsce. Słabło poparcie dla „Solidarności”. Wkrótce już tylko symboliczne znaki oporu, jakiś wymalowany napis czy drobny sabotaż w fabryce, dawały nadzieję, że są jeszcze ludzie, którzy nadal chcą walczyć z komuną. Tak właśnie było w czyżyńskiej zajezdni autobusowej Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego. 12 grudnia 1985 r. ktoś poprzecinał paski klinowe w 30 autobusach. Wiadomość o tym lotem błyskawicy obiegła Kraków. Ponieważ był to jeden z nielicznych aktów protestu nawiązujących do rocznicy wprowadzenia stanu wojennego, głośno stało się o nim w całej Polsce.
Akcja nie miała dla pasażerów żadnych przykrych czy niebezpiecznych konsekwencji. Tak się złożyło, że przed wyruszeniem autobusów w trasę jeden z kierowców postanowił odprowadzić swój pojazd do warsztatu, a że ten nie chciał ruszyć, zawiadomił dyspozytora. W ten sposób wykryto sabotaż w pierwszym, a następnie w kolejnych wozach. Usterki od razu naprawiono, bo choć paski klinowe były w PRL towarem deficytowym, akurat dzień wcześniej krakowskie MPK dostało pierwszą od pół roku dostawę i rano wszystkie autobusy wyjechały na trasę planowo.
Władza potraktowała sprawę bardzo poważnie. Przeciwko „zamachowcom” - jak ich nazwała reżimowa prasa - rzucono całą agenturę SB i pion kryminalny MO. Wzmożone działania służb szybko przyniosły skutek. Śledztwo powierzono Jerzemu Biedermanowi, młodemu, zdolnemu prokuratorowi oraz Jerzemu Stachowiczowi z SB, specjaliście do walki z opozycją. Trzy miesiące później, dzięki doniesieniu agenturalnemu, trafili oni na ślad sprawcy. Okazał się nim zatrudniony w czyżyńskiej bazie MPK działacz KPN Kazimierz Krauze. Kilka nieopatrznych słów, które wypowiedział w gronie przyjaciół z „Solidarności” sprawiło, że już dzień później siedział w więzieniu.
Początkowo Krauze szedł w zaparte i nie przyznawał się do niczego. Skapitulował jednak, gdy Stachowicz powiedział mu, że milicja odkryła odciski jego palców na paskach klinowych, co nie było prawdą. Wziął całą winę na siebie. Z czasem SB wykryła, że w przecinaniu pasków ktoś musiał pomagać Krauzemu i tak 5 kwietnia 1986 r. do aresztu trafił Żaba. On także zaprzeczał udziałowi w czyżyńskiej akcji sabotażowej, ale Stachowicz tak długo nad nim pracował, aż w końcu złamał 22-latka.
26 czerwca 1986 r. rozpoczął się proces, na którym prokurator Biederman zażądał dla Krauzego ośmiu lat więzienia, a dla Żaby pięciu. Obaj byli sądzeni z tego samego artykułu 220, który mówił o sabotażu. Sędzia Józef Korbiel obniżył znacząco te wyroki (Krauze dostał pięć lat, a Żaba półtora roku), choć w uzasadnieniu roztoczył ponurą wizję przestępstwa. Uszkodzonych autobusów mogło być według sędziego nie 30, lecz 50 czy nawet 60, przez co kilka tysięcy ludzi nie dojechałoby do pracy. Zapewne nie wiedział, że codziennie, głównie z braku kierowców, w krakowskim MPK nie wyjeżdżało na trasy prawie 170 pojazdów.
Piekło Jacka Żaby
Rozpoczął się najbardziej tragiczny rozdział w losach Jacka Żaby. Dopóki siedział z „politycznymi” na wydziale zwanym „gettem” krakowskiego więzienia przy ulicy Montelupich, nie mogło mu się stać nic złego. Potem jednak przeniesiono go do innej części więzienia i osadzono ze zwykłymi kryminalistami. Tu było gorzej.
Zgodnie z przepisami, jako „pierwszak” (czyli taki, który został skazany po raz pierwszy) nie powinien trafić do celi z grypsującymi, co w stosownych papierach zaznaczył nawet więzienny wychowawca. Nic to jednak nie dało. Żabę zamknięto z zatwardziałymi kryminalistami, a jego słaba konstrukcja psychiczna oraz fakt, że sprawiał wrażenie wystraszonego, prowokowały tylko agresję współwięźniów.
Z dokumentacji więziennej wiemy, że był bity i poniżany na różne sposoby. Gdy po jakimś czasie Krauze trafił do tej samej celi, był wstrząśnięty zmianami, jakie zaszły w charakterze kolegi z ławy oskarżonych. Żaba po prostu trząsł się ze strachu. Spał na najwyższej pryczy, przywiązany szmatami, bo współwięźniowie zrzucali go w nocy na betonową posadzkę. Być może był też wykorzystywany seksualnie, choć w dokumentacji więziennej nie zachowały się żadne wzmianki na ten temat. Wiadomo z niej natomiast, że nad chłopakiem znęcali się nie tylko współwięźniowie, ale i strażnicy, którzy zamykali go często w tzw. termosie - dźwiękoszczelnej celi, uważanej przez więźniów za jedno z najstraszniejszych miejsc. Jako powód podawano, że namawiał innych więźniów do „nieposłuszeństwa”, co było uzasadnieniem absurdalnym, biorąc pod uwagę jego pozycję w celi. Niewykluczone, że wszystkie te represje nie były przypadkowe i miały doprowadzić Żabę do kompletnego załamania. Świadczyć o tym może stosunek kadry więziennej do osadzonego. Gdy złożył podanie o możliwość korespondencji z kilkoma znajomymi na wolności, więzienny wychowawca napisał na odwrocie:
„Wykolejeniec i debil. Prośby nie popieram”.
Po kilku miesiącach pobytu wśród grypsujących Żaba stał się strzępem człowieka. Tracił kontakt z otoczeniem, nie panował nad czynnościami fizjologicznymi. Aplikowane mu leki uspokajające niszczyły organizm. W końcu, gdy popadł w stupor, odwieziono go do szpitala dla psychicznie chorych w Kobierzynie, a 24 października 1986 r. zarządzono przerwę w odbywaniu kary, przedłużoną w następnym roku.
Gdy Żaba wychodził z więzienia, ważył zaledwie 48 kilogramów, a mimo to lekarze określili jego stan jako „dobry”. Krauze tak wspomina swoje spotkanie z Żabą:
„Wyszedłem pod koniec 1988 r. na przerwę w karze. Czuć było już w powietrzu zbliżający się koniec komuny. Lekarze właśnie wypuścili Jacka ze szpitala. Zaprosiłem go do nas, do domu. Kiedy go zobaczyłem, załamałem się. Był kimś innym niż Jacek, którego kiedyś znałem. Nigdy nie widziałem tak zaszczutego człowieka. Prawie nic nie mówił, a kiedy żona podała placki ziemniaczane, złapał je oburącz, mimo że były gorące, mocno ścisnął w dłoniach i uciekł do kąta, gdzie jadł łapczywie odwrócony do nas plecami”.
Zgnębiony Żaba krążył między więzieniem przy ulicy Montelupich a Kobierzynem, będąc cieniem człowieka. Ponieważ nie był żadnym znacznym działaczem „Solidarności”, związek nie zapewnił mu odpowiedniej ochrony. Jakoś o nim zapomniano. Co gorsza jego wyrok mówił o „akcie terrorystycznym”, a nie o zakazanej działalności związkowej czy politycznej, przez co nie obejmowały go żadne amnestie dla „politycznych”, które pod naciskiem państw Zachodu ogłaszali co jakiś czas generał Jaruzelski i jego akolici.
Do chłopaka tylko raz uśmiechnęło się szczęście. Na słynnej Międzynarodowej Konferencji Praw Człowieka, która odbyła się w Mistrzejowicach w sierpniu 1988 r., podczas spotkania z Jackiem Kuroniem, padło pytanie o więźniów politycznych. Wywołano wtedy nazwisko Żaby, dwutysięczny tłum wiwatował na jego cześć, a Kuroń zapewnił go, że nie wróci już do więzienia. Żaba popłakał się ze wzruszenia. Była to zapewne najpiękniejsza chwila w jego życiu. Ale tylko chwila. Nikt już potem nic dla niego nie zrobił. W ferworze walki o wolną Polskę nie było czasu na zajmowanie się pojedynczymi dramatami. Gdy trwały już obrady okrągłego stołu, a Żaba dostał wezwanie na odbycie reszty kary na Montelupich, nikt mu nie pomógł. Zdesperowany niespełna 26-latek wyskoczył z okna. Z ósmego piętra swojego bloku na os. Przy Arce. Zginął na miejscu.
Zacieranie pamięci
Dziś poza nielicznymi mieszkańcami bloku, w którym mieszkał Żaba, mało kto go pamięta. Nawet na cmentarzu Grębałowskim z jego grobu, znajdującego się w kwaterze nr LXVI (rząd 1, miejsce 11), „złomiarze” ukradli metalowy krzyż. Jedynie Maciej Gawlikowski - związany w młodości z krakowską KPN - starał się dotrzeć do prawdy, czego wynikiem był artykuł w „Tygodniku Powszechnym” zatytułowany „Droga krzyżowa Jacka Żaby”.
Czas zaciera ślady. Baza autobusowa w Czyżynach, gdzie w grudniu 1985 r. doszło do brzemiennych w skutki wydarzeń, już nie istnieje. Pozostał tylko budynek na os. 2. Pułku Lotniczego. Bardziej znany jest z faktu, iż to przedwojenny hangar lotniczy, zaprojektowany przez patrona sąsiedniej ulicy, prof. Izydora Stellę-Sawickiego. Mimo że obiekt umieszczony jest w logo XIV Dzielnicy Czyżyny, w publikacjach na jego temat pisze się tylko, że niegdyś służył jako dworzec dla lotów cywilnych oraz że dzięki oryginalnej konstrukcji po wojnie dało się go szybko odbudować. Niektóre notatki informują ponadto, iż w latach 60. XX wieku lotnisko zamknięto, a halę przerobiono na zajezdnię autobusów. O wypadkach z lat 80. nie wspomina się ani słowem.
W wieżowcu na rogu ul. Kocmyrzowskiej i Obrońców Krzyża (klatka schodowa od ul. Kocmyrzowskiej) też nikt już prawie nie pamięta o tragedii, która rozegrała się przed laty. Rosną kolejne pokolenia Polaków, dla których wolny, niepodległy, demokratyczny kraj jest oczywistością. Nie ma się nad czym rozwodzić? Warto jednak zamyślić się nad losem zwykłych, prostych ludzi, wciągniętych przypadkowo w tryby historii i zmiażdżonych przez wydarzenia, które ich przerosły. Ich ofiara powinna być dla każdej zbiorowości wyrzutem sumienia i przestrogą.
Oficer, prokurator i sędzia Jerzy Stachowicz urodził się w 1956 r. w Krakowie. W czasach PRL był oficerem SB. Nadzorował m.in. dochodzenie w sprawie unieruchomienia 30 autobusów MPK w 1985, a rok później rozbijał krakowski oddział Liberalno-Demokratycznej Partii Niepodległość (chciała zorganizować 1 maja akcję ulotkową i wystrzelić gaz łzawiący w kierunku partyjnego wiecu). Po tym śledztwie troje oskarżonych studentów musiało podjąć leczenie psychiatryczne. Po 1989 r. Stachowicz został kilka razy pozytywnie zweryfikowany. W latach 90. pracował w Urzędzie Ochrony Państwa (w 2001 r. był szefem krakowskiej delegatury UOP). Potem zajmował stanowiska w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W 2003 r. ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski przyznał mu Srebrny Krzyż Zasługi „za wybitne zasługi w działalności na rzecz umacniania bezpieczeństwa wewnętrznego kraju. Za wzorowe wypełnianie obowiązków służbowych”. O Stachowiczu zrobiło się głośno w 2008 r. Na wniosek posła Partii Demokratycznej Jana Widackiego został wtedy ekspertem komisji śledczej ds. nacisków na służby specjalne za czasów pierwszego rządu koalicyjnego PiS. Nominacja byłego SB-eka na eksperta komisji, która kierował Andrzej Czuma, wywołało skandal i protesty dawnych opozycjonistów. W „Tygodniku Powszechnym” ukazał się tekst autorstwa Macieja Gawlikowskiego i Michała Olszewskiego, opowiadający historię Jacka Żaby. Autorzy wskazywali na rolę Stachowicza w całej sprawie, choć ona sam odpierał zarzuty, nazywając je pomówieniami. - Nie znałem go - zapewniał z kolei poseł Widacki i tłumaczył, że eksperta poleciła mu ABW. W końcu, pod naciskiem opinii publicznej, emerytowany pułkownik SB, UOP i ABW zrezygnował z zasiadania w komisji ds. nacisków. Potem pracował na kierowniczym stanowisku w Agencji Rezerw Materiałowych. Jerzy Biederman po 1989 r. należał do najbardziej wpływowych prokuratorów w Małopolsce. Pracował m.in. w Prokuraturze Apelacyjnej w Krakowie, był członkiem Krajowej Rady Prokuratury. Ostatnio pełnił funkcję naczelnika wydziału Prokuratury Regionalnej w Krakowie. W styczniu tego roku przeszedł w stan spoczynku (czyli na emeryturę). Do dziś szkoli młode kadry. Jest nieeatowym pracownikiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Józef Korbiel w latach 80. był sędzią Wydziału Karnego Sądu Wojewódzkiego w Krakowie. Potem awansował na sędziego apelacyjnego. Przed zniesieniem w polskim prawie karnym najwyższego wymiaru kary (1998) wydał przedostatni wyrok śmierci w kraju. W marcu 2006 r. przeszedł w stan spoczynku (na emeryturę). |