Złota dekada białostockiej Jagiellonii
Obecny sezon jest dziesiątym z rzędu, w którym Jagiellonia występuje w najwyższej klasie rozgrywkowej. Żółto-czerwoni na półmetku liderują i mają szansę na mistrzostwo Polski.
O
tym, że tak to wszystko się potoczy, mogli marzyć na początku wieku chyba tylko najwięksi optymiści. Białostocki klub od dłuższego czasu tułał się po niższych ligach. Co prawda w sezonie 2002/2003 zespół wrócił na zaplecze ekstraklasy, ale nie był przygotowany do gry na tym poziomie zarówno pod względem sportowym, jak i organizacyjnym.
- Ówcześni włodarze klubu mówili wprost: jeśli prywatne białostockie firmy nie wesprą Jagiellonii, to czeka ją bankructwo. Czasu na decyzję było bardzo mało. Gdyby wtedy nie zapadła pozytywna, to z uwagi na zadłużenie, klub nie otrzymałby licencji na udział w rozgrywkach drugoligowych - wspomina Wojciech Strzałkowski, przewodniczący rady nadzorczej Jagiellonii, który wtedy razem z innymi lokalnymi przedsiębiorcami zdecydował się zainwestować w klub.
Awans
Prezesem został Aleksander Puchalski, mający spore poparcie wśród kibiców. To właśnie za jego kadencji udało się zrealizować nadrzędny cel, jakim była gra w ekstraklasie, do której przymiarki robiono kilkukrotnie.
- Nie było łatwo i nie brakowało też chwil zwątpienia - przyznaje Puchalski. - Na pewno trudnym momentem, pomijając różne sprawy organizacyjne, była decyzja o zwolnieniu trenera Ryszarda Tarasiewicza, zatrudnionego w konkretnym celu - wywalczenia awansu.
Ten zaczął się wymykać z rąk wiosną 2007 roku. Do końca pozostawało osiem kolejek, a Jagiellonia traciła aż sześć oczek do miejsc premiowanych awansem. Wtedy do klubu przyszedł nowy szkoleniowiec, zupełnie nieznany - Artur Płatek.
- To był autorski pomysł ówczesnego wiceprezesa Artura Kapelko. Osobiście nigdy wcześniej nie słyszałem o Płatku. Jego wizja najbardziej jednak do nas trafiła. No i miał przyjść z nim w pakiecie Tomasz Wałdoch - wspomina Puchalski.
Były reprezentant Polski szybko okazał się olbrzymim wzmocnieniem zespołu. W meczach, w których wystąpił, białostoczanie nie stracili żadnej bramki. Z awansu można było się cieszyć na kolejkę przed końcem zmagań, po wygranej w Sosnowcu nad Zagłębiem 1:0.
Rywalizacja w gronie najlepszych drużyn w kraju początkowo nie wydawała się zadaniem, które miałoby przerosnąć żółto-czerwonych. Jako beniaminek wystartowali całkiem dobrze i jesienią zgromadzili na swoim koncie 23 oczka. Wydawało się, że wiosną spokojnie się utrzymają.
- My też tak myśleliśmy i chyba straciliśmy czujność. Nie przepracowaliśmy dobrze okresu przygotowawczego. Wielu zawodników leczyło się i w ogóle nie trenowało. Drużyna nie została wzmocniona i zaczęliśmy przegrywać mecz za meczem - przyznaje Dariusz Jarecki, wtedy piłkarz Jagi, obecnie zawodnik Górnika Łęczna.
Jaga wiosną zdobyła ledwie cztery oczka i zapewne spadłaby z ligi. To ostatecznie jednak nie nastąpiło, bowiem karną degradacją ukarano trzy kluby (Koronę Kielce, Zagłębie Lubin i Zagłębie Sosnowiec) i w ten sposób udało się utrzymać.
Puchar Polski
W kolejnym sezonie drużynę objął Michał Probierz, pod którego wodzą zespół odniósł największe sukcesy w historii klubu. Jego początki w Białymstoku nie należały jednak do łatwych. 36-letni wówczas szkoleniowiec podjął się misji przebudowania zespołu. Wyniki też nie od razu były rewelacyjne. Po 9. kolejce drużyna miała tylko jedno zwycięstwo. Pojawiła się krytyka.
- Zarzucają mi, że mój zespół nie ma stylu. To niech sobie pójdą do kiosku i kupią „Twój Styl” - rzucił wówczas niezapomniane do dziś słowa Probierz, które powtarzał później jeszcze wielokrotnie.
Jego zespół zaczął jednak w końcu wygrywać, co pozwoliło na w miarę spokojną zimę w środku tabeli. A w przerwie między rozgrywkami pojawiły się konkretne wzmocnienia. Klub zatrudnił m.in. Tomasza Frankowskiego i Kamila Grosickiego. Ten duet, za sprowadzeniem którego stał zyskujący coraz większe wpływy w klubie Cezary Kulesza (obecnie prezes), dał jakość, dzięki której o utrzymanie się w tym sezonie nie trzeba było już drżeć. Jaga zakończyła rozgrywki na ósmym miejscu.
Kłopoty pojawiły się przed kolejnym sezonem 2009/2010. Okazało się, że białostocki klub przystąpił do niego z balastem dziesięciu ujemnych punktów, co było pokłosiem udziału w aferze korupcyjnej.
- Najpierw orzeczono w naszej sprawie karną degradację do niższej ligi. Pamiętam bardzo dobrze ten dzień, kiedy z Warszawy przyszła ta pierwsza, bardzo zła wiadomość. Byłam wtedy na miejscu, a w PZPN reprezentował nas ówczesny prezes Ireneusz Trąbiński. Miałam przygotowane dwa różne oświadczenia i niestety, trzeba było wykorzystać te pesymistyczne - wspomina Agnieszka Syczewska, wiceprezes zarządu klubu. - Na szczęście w drugiej instancji udało nam się zamienić karę degradacji na ujemne punkty. Po tym wszyscy trochę odetchnęliśmy, co nie zmienia faktu, że podzielam zdanie trenera Probierza, iż to był chyba najtrudniejszy moment dla naszego klubu.
Stratę szybko udało się zniwelować, bo już po czterech kolejkach białostoczanie wyszli na zero, a ze strefy spadkowej wygrzebali się jeszcze jesienią. Wiosna przyniosła jeszcze większą radość, bowiem zespół nie dość, że spokojnie obronił ekstraklasę, to jeszcze zdobył Puchar Polski, pokonując 22 maja 2010 roku w Bydgoszczy Pogoń Szczecin, po golu Andriusa Skerli.
- Na długo zapamiętam wielką radość, jaka była po ostatnim gwizdku sędziego. Cieszyliśmy się razem z naszymi kibicami, których do Bydgoszczy przyjechało kilka tysięcy. Byliśmy dumni z wywalczenia poważnego trofeum, jakim był Puchar Polski. Podobnie zresztą jak całe środowisko piłkarskie w Białymstoku - mówi Rafał Grzyb, jedyny z obecnej ekipy uczestnik tamtego spotkania.
Koszmar Pawłodaru
Zdobycie Pucharu Polski nastąpiło już pod rządami Kuleszy, który 20 stycznia 2010 zastąpił Trąbińskiego i do dziś jest prezesem. Jego kadencja to wielkie pasmo sukcesów, bo oprócz Pucharu Polski, drużyna w tym samym roku zdobyła jeszcze Superpuchar, w międzyczasie na Podlasiu pojawiły się też po raz pierwszy w historii europejskie puchary. Żółto-czerwoni odpadli co prawda po dwumeczu z greckim Arisem Saloniki (1:2 i 2:2), ale to był już zespół, który wkrótce miał walczyć o coś więcej, niż tylko utrzymanie się.
- Gramy o mistrzostwo Polski - deklarował Probierz na każdym kroku przed startem sezonu 2010/11.
I te słowa nie były rzucane na wiatr, bowiem jego podopieczni już po pięciu meczach wskoczyli na szczyt i liderowali stawce przez kilka następnych miesięcy, włącznie z przerwą zimową. Niestety, to właśnie wtedy odszedł z Jagi Kamil Grosicki, który otrzymał intratną ofertę z tureckiego Sivassporu. Pozbawiony jednej ze swoich największych gwiazd zespół, źle wszedł w rundę wiosenną. Nie wygrał żadnego z pięciu początkowych spotkań i sen o mistrzostwie Polski w zasadzie prysł. Jagiellonia ostatecznie zakończyła rozgrywki na czwartym miejscu, co w Białymstoku przyjęto z rozczarowaniem. Trener Probierz w międzyczasie oddał się do dyspozycji zarządu, ten jednak dymisji nie przyjął. Ostatecznie szkoleniowiec i tak wkrótce opuścił Podlasie, po przegranym dwumeczu w Lidze Europy z kazachskim Irtyszem Pawłodar (1:0 i 0:2).
W kolejnych trzech sezonach drużyna nie zbliżyła się już do wyników z lat poprzednich, choć personalnie do najsłabszych na pewno nie należała. Po Probierzu szczęścia w Jagiellonii próbowali kolejno Czesław Michniewicz, Tomasz Hajto i Piotr Stokowiec. Ten pierwszy w sumie nie dostał prawdziwej szansy, bo został zwolniony już po pierwszej rundzie, zostawiając Jagiellonię na 10. miejscu w tabeli. Ta pozycja została zresztą utrzymana przez Hajtę, który w duecie z Dariuszem Dźwigałą najpierw dokończył sezon 2011/2012, a później na tym samym miejscu zostawił zespół rok później.
- Postawiono przede mną cel, jakim było przebudowanie zespołu. Mieliśmy stawiać na młodych. U mnie grał wtedy 16-letni Adam Dźwigała, czy 20-letni Maciej Gajos, a na treningach pojawiał się Bartek Drągowski. Poza tym w zespole dojrzewali Maciek Makuszewski, czy sprowadzeni przeze mnie Michał Pazdan i Dani Quintana. To dało klubowi kilka czy kilkanaście milionów - przekonuje Hajto.
Sukces finansowy nie szedł jednak w parze z wynikami i to zadecydowało o kolejnej zmianie na ławce trenerskiej. W Białymstoku latem 2013 roku pojawił się Piotr Stokowiec, z którym wiązano duże nadzieje. Niestety, mimo niezłego początku, czegoś w Jadze brakowało. Wiosną, po kompromitującej przegranej w Poznaniu 1:6 i w zasadzie utracie szans na pierwszą ósemkę, pożegnano Stokowca bez większego żalu. Choć trzeba mu oddać, że doprowadził też zespół do półfinału Pucharu Polski.
Powrót Michała Probierza
Tamten sezon dokończył nie kto inny, jak Probierz, który w międzyczasie próbował szczęścia w pięciu innych klubach. Jagiellonia wykorzystała moment, że chwilę wcześniej rozstała się z nim Lechia Gdańsk i szybko przygarnęła szkoleniowca. Ten, bogatszy o nowe doświadczenia, rozpoczął drugi etap swojej pracy w Białymstoku, który trwa do dziś.
- Cudotwórcą nie jestem, bo nie ma nikogo takiego w piłce. W futbolu liczy się solidna praca - przyznał Probierz tuż po ponownym zatrudnieniu w klubie z Podlasia.
Szkoleniowiec miał do dyspozycji już zupełnie innych piłkarzy niż ci, z którymi wcześniej odnosił sukcesy. Karierę rok wcześniej zakończył m.in. Tomasz Frankowski, który został pierwszym królem strzelców z Jagiellonii (sezon 2010/11, 14 goli), zdobywając w sumie dla żółto-czerwonych 52 gole w ekstraklasie, co czyni go najskuteczniejszym zawodnikiem w ekstraklasowej historii klubu z Podlasia. W zasadzie z drużyny prowadzonej wcześniej przez Probierza został tylko obecny kapitan Rafał Grzyb.
- Grałem w Białymstoku z wieloma dobrymi zawodnikami i nie chciałbym oceniać, który zespół Jagiellonii był lepszy. Byliśmy mocni wtedy, gdy zdobywaliśmy puchar i teraz też mamy drużynę, którą stać na wiele - kwituje Grzyb.
Na wiele stać było m.in. zespół, który w sezonie 2014/2015 do końca walczył o mistrzostwo Polski. Tym razem trener Probierz raczej ostrożnie podchodził do sprawy i długo mówił, że interesuje go tylko utrzymanie się. W pewnym momencie białostoczanie przeszli jednak do ofensywy i niewiele zabrakło, by poprzestawiali hierarchię panującą w krajowym futbolu. Ostatecznie w rundzie finałowej wygrali sześć z siedmiu meczów, przegrywając tylko w Warszawie z Legią 0:1, w kontrowersyjnych okolicznościach. Porażka zamknęła drogę do mistrzostwa Polski i skończyło się na trzecim miejscu i pierwszym historycznym ligowym podium Jagi.
- Radość na pewno była duża, ale chyba nie taka, jak kilka lat wcześniej z Pucharu Polski. Wtedy byliśmy najlepszym zespołem w tych rozgrywkach, a tutaj dopiero trzecim. W teorii i w praktyce ktoś był od nas lepszy - zauważa Rafał Grzyb.
Magiczna żółto-czerwona jesień
Żółto-czerwoni są na dobrej drodze, by poprawić osiągnięcie z tamtego sezonu w obecnych rozgrywkach. Drużyna okrzepła po wielu zmianach kadrowych, jakie na pewno miały wpływ na słabsze wyniki w poprzedniej kampanii i po świetnej jesieni zajmuje pozycję lidera. Włodarze klubu z Białegostoku, nauczeni doświadczeniem lat minionych, nie zamierzają też osłabiać się przed wiosenną częścią rozgrywek i zapowiada się bardzo ciekawy rok.
- Kiedy zaczynałem swoje funkcjonowanie w Jagiellonii, to tak po cichu marzyłem, że kiedyś zagramy w europejskich pucharach. I to się spełniło. Trzy razy zagraliśmy w eliminacjach do Ligi Europejskiej. To, że jedno marzenie się spełniło, nie znaczy, że nie mam innego. Może kiedyś uda się zagrać też w Lidze Mistrzów - ma nadzieję Wojciech Strzałkowski.
Pomijając progres sportowy, jaki dokonał się przez minioną dekadę w Jagiellonii, trzeba też zauważyć spore zmiany w strukturze i organizacji klubu.
- Pamiętam jeszcze siedzibę klubu w hali przy Jurowieckiej. Wówczas w Jagiellonii pracowało dosłownie kilka osób, które zajmowały się wszystkim, funkcjonował bazar, który wymagał zaangażowania tych ludzi. To był szalony okres - wspomina Agnieszka Syczewska. - Ale chyba w tym wszystkim była metoda. Prezes Trąbiński zaczął powoli rozwijać, a w zasadzie tworzyć struktury klubu, których po awansie praktycznie nie było. Mogę powiedzieć, że zmieniło się wszystko. Najważniejsze, że wszyscy idziemy w jednym kierunku i dążymy do jednego celu. Jesteśmy razem w dobrych i złych chwilach - przekonuje.
Za nami piękna, na swój sposób złota, dekada Jagiellonii. W tym czasie, choć wiele dobrego zrobiono, nie wszystkie projekty udało się jednak zrealizować. Nie wyszło choćby z galerią, która miała zarabiać na klub, czy też z budową bazy treningowej.
- Sportowy sukces to jedno, ale sprawy organizacyjne są równie ważne. Czeka nas jeszcze budowa boisk dla Akademii Piłkarskiej i siedziby klubu. Trzeba jednak zauważyć, że zespół gra na pięknym i nowoczesnym stadionie. Tu kieruję ukłony w stronę włodarzy Białegostoku, którzy w Jagiellonii dostrzegli ważny element promocji miasta - zauważa Strzałkowski. - Te wszystkie lata w piłce nożnej nauczyły mnie przede wszystkim pokory. Nie zawsze końcowy wynik zależy od nakładu pracy i włożonego zaangażowania. Nie wszystko da się zaplanować. Jestem jednak przekonany, że najlepsze lata Jagiellonii są jeszcze przed nami. Kto wie, może to właśnie będzie następna dekada? Życzę tego sobie, ale przede wszystkim naszym kibicom, akcjonariuszom, piłkarzom i trenerom.
Cezary Kulesza
Były piłkarz, później przedsiębiorca, właściciel m.in. firmy Green Star. Od blisko siedmiu lat prezes Jagiellonii. Od października 2016 także wiceprezes PZPN d/s piłkarstwa profesjonalnego.
Wojciech Strzałkowski
Białostocki przedsiębiorca, prezes m.in. firm MTC i MTC +. Od 13 lat pełni funkcję przewodniczącego rady nadzorczej Jagiellonii i jest jednym z inwestorów klubu.
Michał Probierz
Pochodzący ze Śląska trener doprowadził zespół do największych sukcesów w historii klubu.