Znalazłem genetycznego bliźniaka, ale spotkam go dopiero za dwa lata
- To kobieta, mieszka w Niemczech i ma 49 lat - słyszę. Przez głowę przelatuje mi tabun myśli. Kim jest? Jak wygląda? Czy ma męża, dzieci. Czy ją uratuję? Relacja reportera „Gazety Krakowskiej”, który oddał szpik kostny
To było jakieś pięć, sześć lat temu. Sama rejestracja nie była dla mnie aktem strzelistym. Gdy w Gorlicach organizowano któryś z kolei dzień Dawcy Szpiku, miałem z tego zrobić relację - kilka zdjęć i trochę tekstu. W Domu Polsko-Słowackim, nie było tłumów. Ktoś z osób, które pobierały materiał od potencjalnych dawców, rzucił w moją stronę: -No a Ty? Zarejestruj się.
Dałem sobie pobrać kilka kropli krwi. Po jakimś czasie dostałem z DKMS ładny list i kartę dawcy. Od tego czasu nosiłem ją w portfelu, ale tak naprawdę niczego to w moim życiu nie zmieniło. Mijały lata i nic się nie działo.
2 listopada 2016 roku skończyłem 55 lat. Wtedy moja przygoda, jako potencjalnego dawcy, miała się zakończyć. Właśnie osiągałem granicę wieku, do której pobiera się szpik do przeszczepów.
Wieczorem, 23 listopada, gdy poprzeglądałem pocztę, wśród wielu maili zauważyłem ten z DKMS. Zanim go otworzyłem, pomyślałem, że właśnie informują mnie, że im przykro, ale to już koniec.
To co jednak przeczytałem, sprawiło, że przez ciało przeszły mi dreszcze:
„Jakiś czas temu rejestrował się Pan jako potencjalny dawca w bazie Fundacji DKMS. Dzisiaj otrzymaliśmy zapytanie o Pana, jako o dawcę komórek macierzystych dla konkretnego pacjenta. Zwracamy się, więc do Pana o pilny telefoniczny kontakt z Fundacją [...] Zgoda na udział w dalszej procedurze pobrania komórek macierzystych wiąże się z potrzebą pobrania u Pana krwi w celu ostatecznego potwierdzenia cech zgodności antygenowej z pacjentem”.
Znaleźli genetycznego bliźniaka
Następnego dnia rano czułem się jak 30 lat wcześniej. Motyle w brzuchu i emocje jak przed pierwszą randką. Zacząłem nerwowo wydzwaniać do Warszawy. Nikt nie podnosił słuchawki. Po kilkunastu próbach usłyszałem od redakcyjnej koleżanki przez biurko: - Lechu, nie ma jeszcze siódmej. Daj ludziom szansę przyjść do pracy.
Czy jej pomoże? Czy ona wróci do zdrowia? Czy ją uratuje? Musi, no przecież musi!
Ale jak miałem być spokojny. W końcu znaleźli mi genetycznego bliźniaka, będę dawcą. Serce kołatało mi, wypalałem papierosa za papierosem. Przypuszczam, że gdyby ktoś wtedy zmierzył mi ciśnienie, od razu wylądowałbym na SOR-ze.
Od zawału uratował mnie miły głos w słuchawce: - Fundacja DKMS, w czym mogę pomóc?
Pani powiedziała gdzie mam oddać krew. Następnego dnia pobrana krew pojechała do dalszych badań, a ja wpadłem w codzienną rutynę. Mijały dni i nic się nie działo.
Pod koniec stycznia zgłosiłem się na ostateczne badanie, w Krakowie. Wyniki tych miały decydować, czy pobiorą mi szpik kostny czy też nie. Już wiedziałem, że materiał pobierany będzie nie z krwi obwodowej, ale z bezpośrednio z kości talerza biodrowego.
Badania w klinice w Krakowie są kompleksowe. Nigdy wcześniej nikt mnie tak dokładnie nie sprawdzał, ale ja też z zasady unikam kontaktu z lekarzami. Pobranie krwi, kilkanaście ampułek, rentgen płuc, a na koniec USG jamy brzusznej. Wszystko idzie sprawnie i bezboleśnie. W czasie badania USG jest chwila niepewności. Lekarz badający mnie zastanawia się, gdzie jest moja trzustka. - O jednak jest - mówi radośnie. - Trochę mało widoczna, ale jest - dodaje. Oddycham z ulgą.
- Jest pan zdrowy, proszę wracać do domu i dbać o siebie. Niedługo znów się spotkamy - mówi doktor Walter.
Nieplanowany urlop
25 stycznia z dumą składam wniosek urlopowy. Nie, nie. Żadne Włochy, czy Grecja, Zakopane też nie. Po prostu Kraków, ulica Botaniczna 3, mój hotel to Oddział Neurochirurgii i Neurotraumatologii. Oferta all inclusive.
Pobyt zaczyna się 7 lutego, rano. Jutro mój wielki dzień. Rano pojadę na salę operacyjną.
Noc jest ciężka. Nie mogę zasnąć. Ciągle, uparcie wraca myśl, czy mój szpik będzie dobry. Czy pomoże temu, kto gdzieś czeka na moją pomoc?
Nadchodzi ranek. Przy moim łóżku zjawiają się dwie pielęgniarki jak anioły. Dorota Madej i oddziałowa Marta Sztuka.
- No to jedziemy - mówi siostra Marta.
Na piersi leży mi jeszcze nie do końca wlana kroplówka z solą fizjologiczną. Dostałem też tabletkę, to chyba „głupi Jaś”. Świat powoli zaczyna falować, jest błogo i coraz bardziej obojętnie. Koła łóżka, na którym jadę, miarowo stukają. Śluza sali operacyjnej. Tu wpadam w ręce kobiet w maskach, które czekają na mnie ze swoim wózkiem. Wjeżdżamy na salę. Mój wózek parkuje obok stołu operacyjnego. Słyszę pogodny głos doktora Waltera. Na twarzy ląduje mi maska z tlenem. Świat staje się coraz bardziej rozmyty.
Drogi powrotnej na odział, nie pamiętam. Gdy wraca mi pełna świadomość, leżę już w sali. Po prawej i po lewej widzę łóżka, na których leżą pacjenci.
Pierwsza myśl: Gdzie jestem? Co się stało? Dlaczego tu leżę? Po chwili dociera do mnie, że przecież oddawałem szpik do przeszczepu, jestem dawcą i właśnie budzę się z narkozy. Czekałem na to kilka długich lat od rejestracji w bazie dawców - to kolejna odkrywcza myśl, po której zapadam w spokojną drzemkę.
Gdy kolejny raz otwieram oczy, gdzieś tam w oddali widzę monitorujące takich jak ja, wybudzających się z narkozy, pielęgniarki.
Litr życia dla bliźniaczki
Znów słyszę radosny głos, którego na początku nie poznaję: - To ja, pana „oprawca” - śmieje się doktor Walter. - Pobraliśmy panu w sumie litr materiału, w tym 800 mililitrów szpiku - mówi doktor.
- Ale szpik, czy był dobry? - dopytuję, bo to dla mnie najważniejsze.
W tle słyszę radosny kobiecy głos:
- Był idealny, już pojechał do biorcy. Próbuję wstać z łóżka, czuję mrowiący ból w skutych igłami lędźwiach. To jednak nic, przy zastrzyku energii, jaki się dostaje. Żeby zrozumieć, co czuje dawca, trzeba nim zostać.
Kim jest mój genetyczny bliźniak?
- To kobieta, ma 49 lat i mieszka w Niemczech - słyszę.
Przez kilka sekund przez głowę przelatuje tabun myśli. Kim jest? Jak wygląda? Czy ma męża, dzieci? I to najważniejsze. Czy mój szpik ten, który kilka godzin wcześniej z talerza kości biodrowej, pobrał mi doktor Zbigniew Walter, będzie dobry? Czy jej pomoże? Czy ona wróci do zdrowia? Czy ją uratuje? Musi, no przecież musi!
- Jeśli pan chce, za jakiś czas przekażemy informację o stanie zdrowia biorcy - mówi pani z fundacji. - Ale to potrwa co najmniej trzy miesiące, proszę cierpliwie czekać.
Teraz pozostaje mi już tylko czekanie na informację, czy moja bliźniaczka wychodzi z choroby. Najwcześniej za dwa lata, jeśli ona zechce, będziemy mieli okazje się spotkać. Podać sobie dłonie, popatrzeć w oczy.