"Znane nazwisko wcale nie sprawi, że nasze dzieci będą miały lepiej"
Co u Pana słychać? Mówi Krzysztof Cugowski.
Kiedy pierwszy raz zauważył Pan, że synowie interesują się muzyką?
Nie ukrywam, że mam dużo na sumieniu w tej sprawie: bo to ja posłałem chłopaków do szkoły muzycznej. Początkowo zastanawiałem się, czy to była słuszna decyzja, ale stało się. Konsekwencje tego są do dzisiaj widoczne. Pomogłem im więc, by objawili swoje talenty muzyczne. Okazało się jednak, że chodzili do tej szkoły z takim samym zacięciem i entuzjazmem, jak ja kiedyś. (śmiech) Widać więc było wyraźnie, że to moi synowie. Ale zarówno mnie, jak i im, szkoła przydała się w dalszym życiu. Chłopaki mają podstawy - i tak ma być, bo genialni samoucy zdarzają się niezwykle rzadko.
Krzysztof Cugowski jest dumnym ojcem trzech synów - dorosłych Piotra i Wojtka oraz nastoletniego Krzysztofa Juniora
Zabierał Pan synów na koncerty Budki Suflera?
Tak - ale to było już znacznie później. Nie mogłem przecież narażać małych dzieci na takie eksperymenty. Później już sami sobie dawali radę. Kiedy chcieli iść na jakiś koncert, to po prostu szli. Ponieważ ja byłem gościem w domu, synowie musieli samodzielnie organizować sobie życie towarzyskie. I nie było z nimi nigdy żadnych problemów wychowawczych. To wielki sukces ich mamy, bo przypilnowała tego tak, że zawsze wszystko było w porządku.
Kiedy Piotr i Wojtek założyli zespół Bracia, dawał im Pan jakieś rady lub przestrzegał przed zasadzkami show-biznesu?
Ja ich namawiałem tylko do tego, żeby grali razem. Bo na początku każdy z nich miał swój zespół i grał inne rzeczy. Powiedziałem im: „Będziecie razem, będzie wam łatwiej, bo będziecie mocniejsi”. I miałem rację. To była jednak jedna z niewielu sytuacji, kiedy mnie posłuchali. No i przyniosło to dobry skutek. Uprzedzałem ich także, że nie będzie łatwo, mówiłem „czym się je” branżę muzyczną. Tutaj już byli mniej posłuszni. A z czasem oczywiście okazało się, że też miałem rację. Musieli jednak doświadczyć tego na swoim grzbiecie. Wiedziałem, że tak będzie, bo sam nie wierzyłem swoim rodzicom. Dopiero po latach przekonałem się, że mieli rację. To nie znaczy, że starsi są mądrzejsi od młodych. Oni po prostu mają większe doświadczenie, bo wiele przeżyli i wiedzą, jak się różne sytuacje kończą.
Przed czym Pan ostrzegał synów najbardziej u progu ich kariery?
Przede wszystkim chciałem ich uświadomić, że znane nazwisko wcale nie sprawi, że będą mieli łatwiej. A wręcz przeciwnie - będą mieli trudniej, bo wszyscy będą ich porównywać ze mną. I rzeczywiście tak było. Oczywiści ci, którzy podchodzili do mnie z sympatią, potem podchodzili też z sympatią do moich synów. Wiadomo jednak, że jak ktoś jest sławny, ma też wielu wrogów, ludzi, którzy go nie lubią. I to się od razu przekładało na nich.
Mogliście Panowie zaśpiewać razem już wiele lat temu. Dlaczego nagraliście wspólną płytę zatytułowaną „Zaklęty krąg” dopiero w zeszłym roku?
Oczywiście, że mogliśmy to zrobić już dawno. Ale wtedy wszyscy skoczyliby na nas: „O! Patrzcie, sławny ojciec ciągnie swoich synalków za uszy na scenę”. Nikt by nawet tego nie posłuchał, żeby ocenić, czy to dobre czy złe, tylko od razu podniósłby się wrzask o rzekomą protekcję. Żeby uniknąć tego typu sytuacji, zaczekaliśmy do momentu, kiedy Bracia staną się bardzo mocnym zespołem na rynku. I teraz jedynie ktoś może powiedzieć, że to synowie ciągną starego ojca do góry. (śmiech) Na to mogę przystać - a na odwrotną sytuację nie.
Na waszej wspólnej płycie słychać również trzeciego Pana syna. Skąd pomysł, aby zaśpiewał również Krzysztof Cugowski, Junior?
On jest teraz w liceum w Anglii, nie mógł więc szerzej zaznaczyć swojej obecności na albumie niż tylko w jednej piosence. Ale to jest taki znak, że jest nas czterech. Ponieważ płyta sygnowana jest nazwiskiem Cugowscy, nie sposób, żeby i on jej nie dotknął w jakimś sensie. Krzysiu dopiero od niedawna zainteresował się muzyką - trochę gra i śpiewa. Teraz ma dopiero 19 lat - wszystko więc jeszcze przed nim.