Żona majora Wehrmachtu
Po tej długiej i okrutnej wojnie nikt Niemców nie żałował. Także Frau Heisse nie mogła liczyć na współczucie. Że musi opuścić Gdańsk? A Przelaskowscy nie musieli opuścić swojego domu? Że major zginął na froncie wschodnim? A po co się tam pchał?
Porcelanowa figura tancerki na bufecie przyciągała wzrok. Gdy na imieniny ojca lub mamy schodzili się krewni, pojedli i troszku popili, któryś z wujów czynił uwagę o pięknych nogach tancerki zatrzymanej przez rzeźbiarza w tanecznym pas. Ktoś przytakiwał, ktoś inny przypominał, że Elżunia z Wilna ta, która mieszkała nieopodal gimnazjum Zygmunta Augusta miała nogi wcale nie gorsze, a może nawet lepsze. I rozmowa schodziła na to utracone miasto, pnące się barokowymi wieżami ku niebu. Miasto, z którego wypędził ich towarzysz Stalin.
Myśli uciekają nad Wilię, do białych dworków, do pól malowanych zbożem rozmaitem, do lasów w których urządzali majówki i grzybobrania. Robi się jakoś smętnie, zatem trzeba znowu się napić, na szczęście babcia Helena znajduje wiśniówkę domowej roboty schowaną głęboko w kredensie za meissenowskim serwisem odziedziczonym po Frau Heisse. Babcia siada do fortepianu, też poniemieckiego oczywiście, jak prawie wszystko w tym mieszkaniu i zaczyna grać rzewne melodie.
- Tancerka była ważnym tematem konwersacji dorosłych - śmieje się Krzysztof Przelaskowski, który wtedy jako dziecko pętał się pod stołem i fortepianem. Przywoływała wspomnienia jak proustowska magdalenka.
Apartament przy ulicy Sobótki we Wrzeszczu, dawniej Am Johannisberg w Langfuhr, był ogromny. Sto osiemdziesiąt metrów kwadratowych, sześć pokoi, kuchnia, łazienka i wintergarten, czyli rodzaj nieogrzewanej werandy, na której Frau Heisse hodowała kwiaty. Pani Przelaskowska miała szczęście: udało się jej załatwić przydział na ten, jak się wtedy mówiło, lokal mieszkalny. Eleganckie meble, żyrandole, kominek, łóżka, pościel - wszystko jakby czekające na nowych lokatorów. Była nawet palma.
Dziś byśmy powiedzieli że kamienica położona jest w świetnym punkcie, ale w 1945 roku, to nie była piękna dzielnica. Dookoła morze ruin. Ulica Grunwaldzka, wcześniej Adolf-Hitler-Strasse praktycznie nie istniała, a smród rozkładających się zwłok był nie do zniesienia. Kamienice na bocznej ulicy Sobótki jakimś cudem ocalały, więc tu lokowali się Polacy przybywający do Gdańska z różnych stron. Także Przelaskowscy, których już w kwietniu 1945 roku przywiózł nad morze pociąg towarowy. Oglądamy zdjęcie Ireny i Witolda zrobione w Wilnie. Ciemnowłosa Irena z ogromnym bukietem kwiatów skromnie spuszcza oczy, Witold wpatruje się w nią rozkochanym wzrokiem. Idylla. Jeszcze nie wiedzą, że lada moment rozpocznie się wojna, a potem - już z małym Krzysiem - czeka ich tułaczka w nieznane, nad zimne morze do obcego, zrujnowanego miasta.
***
Polaków przybywało z tygodnia na tydzień, malała zaś liczba Niemców, których systematycznie wysiedlano. Polacy po cichu opowiadali sobie o gwałtach żołnierzy sowieckich na Niemkach i o podpalanych domach, ale takie rozmowy nie były bezpieczne, bo szybko okazało się, że ściany mają uszy. Już w marcu zainstalowała się w Gdańsku grupa operacyjna Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego z pułkownikiem bezpieki Grzegorzem Korczyńskim na czele - pisze o tym Janusz Marszalec w książce „Z dziejów gdańskiej bezpieki”. Nie Korczyński rządził jednak tym dymiącym pogorzeliskiem, ale sowiecki komendant wojenny.
Gdańsk był miastem bezprawia, opanowanym przez sowieckich żołnierzy - wspominają ci, którzy się tu osiedlali. Wkrótce pojawili się szabrownicy ciągnący całymi hordami z innych rejonów Polski. Obrazu miasta dopełniały - głód i epidemia tyfusu.
Korczyński chciał wprowadzać w życie własne pomysły. Władysław Gomułka, wówczas minister Ziem Odzyskanych mówił o tym podczas plenum KC PPR które odbyło się w maju 1945 roku: „Towarzysz Korczyński szykuje krematorium do palenia Niemców. Jest to przyjmowanie metod gestapowskich. Jeśli Hitler poniósł klęskę, to między innymi dlatego, że stosował gestapowskie metody. Jeśli mamy argumenty do niszczenia Niemców, to m.in. dlatego, że istniało Gestapo”. No i otwarcie krematorium w byłym obozie Stutthof zastopował.
A pułkownik Edward Ochab, ówczesny minister administracji publicznej w wywiadzie dla „Dziennika Bałtyckiego” obiecywał, że „wszyscy Niemcy wyniosą się z Polski jeszcze w roku 1945. (…) Polska po raz pierwszy w dziejach zostanie całkowicie uwolniona od destrukcyjnego elementu germańskiego”.
***
Przelaskowscy zajęli cztery pokoje, a Frau Heisse i jej dwóm córkom Karin i Ute pozostawiono dwa, salon i gabinet. - To wdowa po majorze Wehrmachtu - mówili rodzice Krzysztofa. Major zginął podobno na froncie wschodnim. Podobno - bo nikt nic nie wiedział na pewno. Frau Heisse mówiła niewiele, głównie o czekającym ją i córki wyjeździe do Niemiec. I o swoich obawach że po drodze zostanie okradziona. Szczególnie bała się „Narviku”.
Założony przez Niemców w 1941 roku obóz pracy w Nowym Porcie nosił nazwę „Narvik” dla uczczenia zwycięstwa wojsk hitlerowskich w Norwegii. Przebywali w nim więźniowie różnych narodowości zatrudnieni przede wszystkim w stoczni Schichaua. Od lipca 1945 roku stał się punktem zbornym dla wysiedlanych - pisze Marek Wąs w książce „Gdańsk wojenny i powojenny”. Z „Narviku” Niemcy szli w długich kolumnach na dworzec gdzie ładowano ich do wagonów. Towarowych, takich samych w jakich jechali na zachód Polacy wysiedlani z Kresów. Niemców wywożono z dworca we Wrzeszczu. Akcję prowadzili funkcjonariusze MO i żołnierze z 26 dywizji piechoty Wojska Polskiego - czytam w książce „Gdańsk 45” wydanej przez NCK jako pokłosie konferencji naukowej. - Pierwszy transport w lipcu 1945 liczył trzy tysiące osób, następny pięć tysięcy i tak dalej, i tak dalej… Pociągi jechały przez Chojnice i Piłę albo przez Słupsk i Szczecin do Berlina. Trwało to nieraz kilka tygodni, starzy i chorzy umierali nie dojechawszy do celu. Chowano ich przy torach. Na pociągi napadali szabrownicy, których tak bała się Frau Heisse.
Po tej długiej i okrutnej wojnie nikt Niemców nie żałował. Także Frau Heisse nie mogła liczyć na współczucie. Że musi opuścić Gdańsk? A Przelaskowscy nie musieli opuścić swojego domu? Że major zginął na froncie wschodnim? A po co się tam pchał?
- Ale mimo wszystko rodzice jakoś jej współczuli, bo jej los był niepewny, jak los wszystkich egzulów. Rodziców też przecież wypędzono - wspomina Krzysztof Przelaskowski. - Major musiał być zamożnym człowiekiem. O statusie rodziny świadczyło wyposażenie mieszkania: wielki fortepian Bechsteina, zasobna biblioteka, gdańskie szafy, rokokowe biurko pani majorowej, porcelana, kryształy… Z czego żyła w czterdziestym piątym? Pewnie coś sprzedawała, jak wszystkie Niemki. Stały na chodnikach wzdłuż zrujnowanej Grunwaldzkiej trzymając jakieś sztućce czy talerze.
- Była niebrzydka - ocenia Krzysztof Przelaskowski. - Szczupła, ciemnowłosa… Jedynym momentem, który dobrze pamiętam z tamtego okresu była śmierć jej pięknej czarnej kotki otrutej zapewne przez kogoś z sąsiedztwa. Niemka nie dała po sobie nic poznać, wiedzieliśmy jednak, że bardzo to przeżyła. Dziewczynki płakały po kątach. Frau Heisse wychowywała je surowo, myły się w zimnej wodzie, matka je uczyła niemieckiego i innych przedmiotów, bo do szkoły przecież nie chodziły.
***
Do szkoły poszedł natomiast siedmioletni Krzysiek. Od razu do drugiej klasy, bo umiał już pisać i czytać. Szkoła numer szesnaście mieściła się przy biegnącej do dworca ulicy, która obecnie nosi imię Romana Dmowskiego. Obok tej szkoły, ale już przy Adolf-Hitler-Strasse, przypominam sobie patrząc na budynek z czerwonej cegły, stał dom rodziny Badziongów. Kiedyś o nich pisałam. Kamienicę kupił w 1935 roku Klemens Badziong, Danziger, który czuł się Polakiem. Był zamożnym człowiekiem, w centrum Gdańska prowadził sklep z maszynami do pisania i do liczenia. Do czasu oczywiście, bo na skutek szykan musiał sklep przenieść do Gdyni. W kamienicy przy Adolf-Hitler-Strasse oprócz rodziny Badziongów mieszkała zamożna rodzina żydowska, która zdążyła w porę wyjechać z Wolnego Miasta do Ameryki. Dom spłonął w 1945 roku po wkroczeniu Armii Czerwonej, niemal na oczach Klemensa Badzionga. Spaliły się gdańskie meble, obrazy i dywany, ale on sam ocalił życie. Przeżyły także jego żona i córka Irena.
Krzysztof Przelaskowski pokazuje mi album Gdańska pochodzący z mieszkania wdowy po majorze Wehrmachtu. Wydano go w połowie lat 20. Jeszcze Niemcy nie oszaleli, jeszcze na zdjęciach wszystko jest na swoim miejscu. Kościoły mają wieże, kamienice - dachy i szyby w oknach, w przedsiębiorstwach krzątają się pracownicy, matki z dziećmi spacerują po spokojnych ulicach i parkach, a wnętrza mieszkań przeładowane są ciężkimi meblami.
***
Kto po wojnie wiedział co to znaczy - Danziger? Polak to czy Niemiec?- zastanawiali się przybysze z Wileńszczyzny. Tutejsi z kolei nazywali ich „bosymi Antkami”, bo na Wybrzeże dotarli ze swoich miast i wsi niemal goli i bosi. Pierwszy transport dwustu trzydziestu siedmiu wysiedlonych zza Buga dotarł do Gdańska koleją 24 kwietnia 1945 roku - notuje Marek Wąs. W sumie do końca roku dotarło tu dwa tysiące wagonów. Przeważali mieszkańcy Wileńszczyzny i Grodzieńszczyzny, ale były też transporty ze Lwowa. Jechali tygodniami, z małymi dziećmi, czasem z żywym inwentarzem, w brudzie i smrodzie. Na miejscu sowieccy żołnierze przeprowadzali rewizje pod pretekstem szukania broni i zabierali cenne przedmioty.
Na Wybrzeże zjeżdżali żołnierze Armii Krajowej, wielu z Wileńszczyzny. Jesienią 1945 dotarł tu major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka” i jego podkomendni. Już w sierpniu następnego roku zostali rozstrzelani w więzieniu przy Kurkowej Feliks Selmanowicz „Zagończyk” i Danuta Siedzikówna „Inka”.
***
Witold Przelaskowski, inżynier hydrotechnik znalazł pracę przy odbudowie portu w Gdyni, w firmie inżyniera Jana Śmidowicza. Na początku wieku XX Śmidowicz budował porty w Hamburgu i Sasnitz, w 1930 roku otworzył własną firmę hydrotechniczną i budował w Gdyni port wojenny i magazyny, a także linię kolejową Gdynia-Kokoszki omijającą Wolne Miasto Gdańsk i dworzec w Gdyni. Wysunięta w morze część Skweru Kościuszki jest posadowiona na skrzyniach kesonowych jego patentu. Po wojnie firma została reaktywowana. Nazywała się „Jan Śmidowicz - Przedsiębiorstwo Robót Inżynierskich”. Zatrudniała osiemset osób. Odbudowywała nabrzeża w Gdyni i Gdańsku, most na Chylonce, budowała nowe ujęcia wody. W 1946 roku Śmidowicz otrzymał złoty krzyż zasługi. Ale jego przedsiębiorstwo okazało się łakomym kąskiem dla państwa ludowego. Zostało upaństwowione i przez lata funkcjonowało jako Hydroster.
- Ojciec o mało nie przypłacił tego zawałem - wzdycha Krzysztof Przelaskowski.
A co dopiero mówić o Śmidowiczu.
***
Mama Krzysztofa uczyła chemii w technikum, babcia kupiła maszynę dziewiarską i robiła szaliki. Dom wypełnił się ludźmi, bo nie można było utrzymać tak dużego mieszkania. Jeden pokój zajął brat dziadka, Władysław Pawłowicz, drugi - jego siostra Felicja Makowiecka. Zrobiło się ciasno ale jednak w kupie wszystkim było jakoś raźniej.
Mniejszy pokój wynajmowano studentom. Zaczęło się to nieprzyjemnie. Do mieszkania zajmowanego przez Przelaskowskich zastukało wieczorem dwóch marynarzy. Jeden wsadził nogę w drzwi: - Tu będziemy mieszkać! Zagrozili mamie pistoletem - wspomina Krzysztof Przelaskowski. Okazało się że studiują na Politechnice Gdańskiej. Z ulicy Sobótki na uczelnię blisko, więc wybrali to mieszkanie…
Wypada dodać w tym miejscu, że w kwietniu 1945 przybyła do gdańska grupa naukowców mająca za zadanie „uruchomienie” Politechniki Gdańskiej - tak od tej pory nazywać się miała niemiecka Technische Hochschule. Podczas oblężenia Gdańska uczelniane budynki zamieniono na szpital. Część jego pacjentów zginęła z rąk żołnierzy Armii Czerwonej. Trzeba więc było najpierw pochować trupy i wyremontować zrujnowany dach, wstawić okna. Trzeba było się spieszyć, bo chętnych do studiowania przybywało z dnia na dzień. Otwarto cztery wydziały: mechaniczny, elektryczny, budownictwa lądowego i budowy okrętów. Pierwszym rektorem został profesor Stanisław Łukasiewicz z Politechniki Lwowskiej. Na inaugurację roku akademickiego przybył sam Bolesław Bierut.
- Marynarze okazali się całkiem sympatyczni. - wspomina Krzysztof Przelaskowski. - Pamiętam, że czasem zsuwali się z okna łazienki po związanych prześcieradłach by nie budzić innych lokatorów. - Poszedłem do liceum, potem studiowałem elektronikę, Wrzeszcz się odbudowywał, „słuchaliśmy szczebiotania tramwajów, jaskółczego głosu fabryk/ i nowe życie słało nam się pod nogi” .
- W 1956 roku widziałem wielki wiec przed gmachem głównym politechniki - Krzysztof Przelaskowski, przeskakuje całą epokę. - Ludzi tyle, że szpilki nie dałoby się wcisnąć. Nagle na schody wbiega marynarz i krzyczy: - Patrzcie jak ja wyglądam! To nie jest polski mundur ale radziecki! Rozlega się pomruk dezaprobaty, przekazywano sobie straszną informację, że w kierunku Gdańska płyną sowieckie okręty!
Ludzie płakali, bo zdawali sobie sprawę, że to historyczna chwila. I że wszyscy są po jednej stronie, profesorowie i studenci, lud pracujący oraz wojsko. Wybrano delegację, która pojechała z listem do bohaterskiego Gomułki…
***
Co stało się z wdową po majorze z Wehrmachtu?
- Wyjechała w roku 1946 lub 1947. Słuch po niej zaginął. Do tej pory siedzę przy biurku w fotelu pochodzącym z jej mieszkania, mam kilka jej książek, a przy moim łóżku stoi nachtkastlik z małżeńskiej sypialni majora Heisse, który podobno zginął gdzieś na froncie wschodnim.