My przecież nie wiemy, do kogo jedziemy. Czy to jest osoba chora, zdrowa czy na przymusowej kwarantannie - mówi Dawid Wojciechowski, jeden z tysięcy polskich kurierów, którzy w czasie kwarantanny dostarczają nam zamówione produkty do domów.
Ktoś pracuje, żeby siedzieć w domu mógł ktoś. Zamknięte sklepy i obiekty gastronomiczne spowodowały wyludnienie się miast. Ci, którzy nie muszą, nie wychodzą z domów.
Są jednak osoby, które pozostają w ruchu, jeżdżąc po całym mieście na rowerach. Dostawcy. Oni wciąż mają dużo pracy.
Miłego dnia. Z odległości
Ta branża nie straci. To jedna z tych nielicznych przestrzeni rynku, która przez epidemię koronawirusa bardzo nie ucierpi.
Ale też bycie kurierem nie jest ani dla ludzi lękowych, ani dla niecierpliwych. Praca może jest dość prosta, ale - w szczególności na rowerze - bywa niebezpieczna. A Krzysztof w Warszawie jako dostawca uber eats pracuje głównie na jednośladzie. No i teraz dochodzi ryzyko zakażenia.
- Na początku epidemii starałem się regularnie dezynfekować dłonie, ale w tym momencie mam je już tak zniszczone, że robię to rzadziej - mówi Krzysztof Bendkowski.
I dodaje, dość optymistycznie: - Ja widzę ten okres na plus, ale nie ma reguły. Jednego dnia jest jedno zamówienie po drugim, wpadają niemalże na zakładkę. Jeszcze człowiek nie dowiezie jednego i już jest kolejne. A drugiego dnia siedzi się i czeka półtorej godziny - mówi Krzysztof Bendkowski.
Do wirusa podchodzi bez paniki, ale jaki by nie był ten patogen - pojawił się niedawno, dobrze go nie znamy, należy uważać.
- Dzieciom każę siedzieć w domu i nie wychodzić, zachowuję środki ostrożności, staram się. Ale nie jestem mega przerażony, w końcu to nie hiszpanka ani dżuma - twierdzi.
Maseczkę ma zawsze przy sobie i jeśli tylko musi mieć z klientem bezpośredni kontakt, to od razu ją zakłada. W trakcie jazdy nie ma jej na sobie. - Jeżeli państwo zobligowałoby mnie do jeżdżenia cały czas w maseczce, to ja - poruszając się na rowerze szosowym - po prostu bym się udusił. Jeżdżę szybko i to by było dużym utrudnieniem - tłumaczy Krzysztof. Na razie takiego nakazu nie ma.
Zamówienia realizuje bezkontaktowo. Nawet jeśli klient nie zaznaczy takiej opcji w aplikacji, to i tak zostawia dostawę na wycieraczce, dzwoni, czeka na odbiór i odchodzi. Transakcje są bezgotówkowe, nie ma więc potrzeby przyjmowania pieniędzy i wchodzenia w interakcje, które w czasie pandemii wszyscy starają się jak najbardziej ograniczyć.
- Na początku obawiałem się, że jak zostawię jedzenie na wycieraczce, a klient nie zaznaczył opcji obsługi bezkontaktowej, to wystawi mi złą opinię, czyli negatyw. Ani jednej takiej sytuacji nie było, więc zacząłem to robić permanentnie i myślę, że to jest dobre dla obu stron - dodaje. Szczególnie biorąc pod uwagę to, że dostawcy w czasie dnia pracy stykają się z różnymi warunkami i są zmuszeni dotykać różnych powierzchni - klamek czy przycisków w windzie.
- Dotykamy cały czas różnych rzeczy no i łatwo jakieś zarazki sprzedać drugiemu człowiekowi. Dlatego lepiej zostawić to zamówienie przed drzwiami. Ewentualnie jak ktoś zdąży otworzyć - pomachać i życzyć miłego dnia, ale z odległości - opowiada.
Większych utrudnień w pracy nie widzi, a wręcz dostrzega ułatwienia: jazda po mieście jest znacznie łatwiejsza i przyjemniejsza. Dla tych jeżdżących samochodami to idealna sytuacja.
Fast food czy fast virus?
Krzysztof prowadzi działalność, dostarczanie jedzenia to tylko część tego, czym zajmuje się w „normalnych czasach”. Ale teraz stało się to jego głównym zajęciem. - Pracuję więcej niż przed pandemią. Jestem w stanie wyrobić od 200 do 300 złotych dziennie - opowiada. To sporo więcej, niż „wyciągał” z tej pracy przed pandemią.
Kurierom, a przynajmniej niektórym, żyje się więc łatwiej, czego nie mogą powiedzieć właściciele wielu punktów gastronomicznych. - Często współpracuję z pewną azjatycką restauracją, która jest dosłownie fabryką jedzenia. Bazują głównie na sprzedaży jedzenia na miejscu oraz na dostawach do biur. Obecnie, na skutek przymusu sprzedaży wyłącznie na wynos oraz poprzez dostawy, obroty spadły im kilka razy. A przecież trzeba tak samo opłacić czynsz i pensje dla pracowników. Jeszcze kilka miesięcy kwarantanny i tego lokalu nie będzie. Jak wielu innych - kwituje Krzysztof.
Lokale popularnych na całym świecie sieci fast foodowych, jak McDonald’s, najczęściej są pełne ludzi. Szybko, tanio, przewidywalnie. W czasie pandemii ludzie wciąż „mają smaka na maka”, tyle że to McDonald’s musi do klienta dojechać. - Ja „do maka” jeżdżę niechętnie, choć ten fast food generuje sporo zamówień. Przed lokalami kłębią się tłumy dostawców i nieszczególnie zachowują oni środki ostrożności. Po prostu razem w grupie stoją przed drzwiami. „Wydawka” działa w ten sposób, że zamówienia są przygotowywane wewnątrz, a potem któryś z pracowników na wózku wywozi te, które są gotowe. A ci wszyscy dostawcy stoją i patrzą, czy to ich zamówienie, czy jeszcze nie. No i to moim zdaniem jest prosta droga do rozprzestrzeniania się wirusa - opowiada Krzysztof.
W restauracjach tej sieciówki zawsze było tłoczno i gwarno. Teraz utrzymują się tylko z dostaw. Ludzie masowo składają zamówienia, stąd tyle dostawców.
- Niektóre lokale wywiesiły na szybach informację, że jeśli dostawcy się nie rozproszą i nie dostosują do zasad zachowania dystansu, to ich konta zostaną zablokowane, ale ciężko to opanować - dodaje Krzysztof.
Nie poddamy się
Jak to wygląda z drugiej strony? Jedne restauracje będą skazane na zamknięcie, inne radzą sobie, jak mogą, zmieniając menu i dostosowując się do obecnych warunków.
Tak jak krakowski lokal By The Way - Restauracja. - Dopiero ruszyliśmy z dowozami i radzimy sobie sami - opowiada Kamil Czarkowski, menedżer tej restauracji. - Na każdej zmianie jest osoba odpowiedzialna za dostarczanie zamówień klientom, a pozostali gotują. Osoba, która jedzie, ma płyn do dezynfekcji, rękawiczki i maseczkę. Klienci czasem się dziwią - mówi.
I dodaje: Skróciliśmy menu, bo uważamy, że nie wszystkie dania powinno się sprzedawać na wynos i nie wszystkie na wynos dobrze smakują. Pizza i makarony są okej, natomiast już nie do końca owoce morza. Te dania dużo wtedy tracą. Proste mule i krewetki - tak, ale z resztą się wstrzymujemy - dodaje.
No i jest jeszcze kwestia dostaw. Restauracja przed pandemią w jeden weekend sprzedawała 150 kilogramów owoców morza, regularnie jeżdżąc po nie do Włoch. Teraz to oczywiście niemożliwe.
- Na szczęście nasz przyjaciel ma pod Częstochową dwa baseny ze słoną wodą. Żyje tam kilkadziesiąt kilogramów muli, jakoś dajemy radę - przekonuje Kamil Czarkowski.
Żadna restauracja na samych „wynosach” nie przeżyje; ma bazować na gościach, którzy przyszli do restauracji. Nawet jeśli lokal powstał z pasji szefów, musi na siebie zarabiać. - Teraz pracujemy, żeby utrzymać miejsca pracy. Za dużo wysiłku włożyliśmy w to miejsce, żeby się poddać. No i czekamy na ponowne otwarcie - mówi Kamil.
Czarny rynek
Dominik, podobnie jak Krzysztof, pracuje dla uber eats i jeszcze jednej, podobnej firmy: glovo. Mieszka w Katowicach.
- W wielu restauracjach trzeba teraz dłużej czekać, bo ze względu na sytuację ograniczono ilość personelu. Dlatego wydawanie jedzenia tyle trwa - mówi.
Dominik znalazł czas na rozmowę, bo akurat czeka na zamówienie - kilka burgerów. Ma około 25 minut.
Zamówień jest teraz znacznie więcej, więc na tym korzysta. Jest uczniem technikum, ale z powodu epidemii bierze udział w lekcjach online, które kończą się około godziny 13. Zaraz potem wsiada na rower i zaczyna pracę. Kończy o 23 lub o północy.
Opłaca się, zarabia więcej niż wcześniej - mimo że w mieście widać więcej dostawców. - Wielu ludzi powróciło do pracy kuriera. Śmiejemy się, że powyciągali torby z piwnicy i ruszyli w miasto - żartuje.
I dodaje: Dobrze, że po mieście jeździ się teraz łatwiej, jest pusto. To ważne, bo odległości do przejechania są często większe niż przed epidemią - dużo restauracji zwiększyło zasięg dostaw. Dominik często dowozi jedzenie do mieszkań oddalonych o trzy, cztery kilometry od lokalu.
- A z drugiej strony przez to, że ludzie mniej wychodzą z domów, mam też zamówienia w odległości kilkuset metrów. Wtedy zostawiam rower i idę pieszo. Zajmuje to mniej czasu niż odpięcie roweru, przejazd, przypięcie - mówi.
Na miejscu, u klienta, trzeba uważać, trzymać odległość, nie wchodzić w interakcje. Większość ludzi wciąż jednak odbiera zamówienia osobiście, nie bezkontaktowo. - Gdybym miał to oszacować, to na 30 dostaw glovo w tym tygodniu tylko kilku klientów poprosiło o dostawę bezkontaktową. Inni wolą odbiór osobisty, ale ja i tak trzymam ten metr dystansu, pilnuję tego - opowiada Dominik.
- W tym tygodniu nie jeżdżę jako dostawca ubera, bo moja torba się rozwala, a bez niej nie mogę pracować - opowiada. - Normalnie wymieniłbym ją w biurze, ale teraz jest zamknięte - mówi chłopak.
Torby firmowe stały się towarem deficytowym, trzeba je oszczędzać, bo bez nich nie można wyjechać do pracy. Z pomocą przychodzi internet, gdzie co chwilę pojawiają się propozycje sprzedaży i kupna, czy choćby wypożyczenia.
- Przed epidemią to była rzadkość, a teraz takich ofert jest mnóstwo. Tylko że ludzie wyczuli w tym biznes i sprzedają te torby za więcej, niż są naprawdę warte. A one i tak schodzą. No ale kiedy do wyboru jest przepłacenie za torbę, albo niewyjeżdżanie do pracy, to przestaje to mieć znaczenie - dodaje Dominik.
A po chwili zwierza się dalej: Tak jak w sklepach brakuje nam maseczek. Niektórzy szyją je sami. Brakuje nam też rękawiczek, których cena nagle wzrosła, trzeba je skądś sprowadzać.
Przypływ szczerości owocuje u mężczyzny pojawieniem się wątpliwości. Ostatecznie prosi, żeby nie podawać jego nazwiska. Lepiej nie narażać się pracodawcy.
Pozostaje tłumaczyć
W mniejszych miastach sytuacja dostawców jedzenia jest gorsza. Liczba restauracji jest mniejsza, a dostawców - jak wszędzie - przybywa, bo branża jakoś się trzyma i pozwala zarobić w tym trudnym czasie.
- Pracuję mniej, nie jestem w stanie wyrobić normy jak dawniej, a zarobki trochę spadły - opowiada Dawid Wojciechowski pracujący w uber eats w Gliwicach i Zabrzu. - Teraz przez sześć godzin pracy mam około pięciu zamówień, a kiedyś dochodziłem do dziesięciu - dodaje.
Dawid pracuje w banku jako doradca klienta. Na rowerze, jako dostawca, jeździ dorywczo. Jednym z utrudnień, które zauważył w czasie epidemii, jest brak normalnego kontaktu z ludźmi.
- Jestem osobą otwartą, lubię poznawać nowe osoby, dbam o kontakt z klientami, a teraz mi tego brakuje. W normalnych warunkach mogę sobie pożartować, zapytać, co słychać i nawiązać dobrą relację. Czasem do tej samej osoby jedzie się kilka razy, człowiek się zżywa. A teraz nie ma tej swobody - mówi.
Klientów traktuje jako osoby, z którymi warto po prostu porozmawiać. Dla nich bywa to ważne. - Kiedy przyjeżdżam z dostawą do starszej, samotnej osoby, to ona tej chwili rozmowy po prostu potrzebuje, a ja mogę poświęcić kilka minut. Dobrze jest zamienić chociaż parę słów i się uśmiechnąć. To wiele zmienia - dodaje.
Obecnie ograniczenia kontaktu to uniemożliwiają. Maseczka, rękawiczki, częste mycie rąk - tego oczywiście trzeba się trzymać. Klienci też obawiają się wirusa, znają sytuację, przecież ciągle się o tym mówi. Mimo wszystko zachowania są bardzo różne.
- Jedni otwierają drzwi dopiero po jakimś czasie, żebyśmy mieli możliwość się kilka kroków oddalić, mają na sobie rękawiczki i pilnują dystansu. Inni nie są przygotowani, mówią, że moglibyśmy wydać im zamówienie do ręki, bo to dziwne tak z ziemi podnosić paczkę. Ale to dla bezpieczeństwa naszego i ich. My przecież nie wiemy, do kogo jedziemy. Czy to jest osoba chora, zdrowa czy na przymusowej kwarantannie. Dlatego są te środki ostrożności, dla bezpieczeństwa naszego i naszych klientów - mówi Dawid.
Pozostaje więc tłumaczyć: szanujmy tych, którzy wychodzą z domu, żebyśmy my nie musieli tego robić i stosujmy podstawowe środki ostrożności, tak aby wszyscy czuli się bezpiecznie.