Obyczaje Meliny często były przyzwoitymi mieszkaniami Pod Dworcem sprzedawano wódkę na kieliszki Kuszetkowy też „dbał” o pasażerów.
Polska Rzeczpospolita Ludowa dzielnie walczyła z alkoholizmem, jednocześnie przyczyniając się do wzrostu - jak to się ładnie określało - konsumpcji alkoholu. No bo jeżeli w określone dni lub w określonych godzinach nie wolno było sprzedawać wódki, to co należało zrobić, aby skonsumować? Należało udać się do najbliższej meliny.
Meliny i meliniarzy często można było zobaczyć w telewizji. Jakieś obskurne, zaszmacone pomieszczenia, jakieś baby potworne. Zapewne i takie bywały, ale Leszek Piskorz, aktor świetny i autor wspomnień z krakowskich Grzegórzek tak pisał:
„Ludzie z naszego zakątka byli przedstawicielami tzw. robotniczego Krakowa. Ślusarze, tokarze, malarze pokojowi, kierowcy, trafił się też fryzjer i elektryk. Nie sposób w tej grzegórzeckiej społeczności pominąć zawodu, czy może raczej instytucji, jaką były meliny. Swoiste pogotowie ratunkowe nie tylko dla sąsiadów, ale również dla przybyszów z innych dzielnic, którzy do meliniarzy odnosili się ze szczególnym szacunkiem, gdyż ci przychodzili im z pomocą w nagłej potrzebie”.
Melina - nie tylko na Grzegórzkach, ale także na moim Półwsiu - często niczym nie różniła się od innych ubogo-mieszczańskich mieszkań. Melina była mieszkaniem z reguły dwupokojowym, w jednym mieścił się salon przyjęć, drugi zajmowała rodzina. Sprzedaż uzależniona była od potrzeb. Czasami w pośpiechu zjawiał się klient, który podjeżdżał taksówką i błyskawicznie kupował kilka butelek. Czasami gościnne progi przekraczali bliscy sąsiedzi, których przyjmowano w „salonie”. Z racji bliskiego sąsiedztwa z rzeźnią czy fabryką czekolady, w melinie można było nie tylko wypić, ale również zakąsić, nie zapominając przy tym o dzieciach, którym się przynosiło czekoladę, aby ojcu nie miały za złe, że za późno wraca do domu.
Jednak meliny kryły się nie tylko w mieszkaniach. Do muru klasztoru Norbertanek przytulona była budka pana Nowaka. Wspominam ją często i z rozrzewnieniem - była pierwszą forpocztą cywilizacji dla nas, smarkaczy wracających z wypraw do Sikornika, do Lasku Wolskiego. Kupowało się w niej ciastka, owoce, cukierki krachlę tryskającą pomarańczowym zapachem. Jednak w budce Nowaka biło nie tylko źródełko oranżady, ale także - o czym wiedziała cała dzielnica - czystej wódki.
A meliny przenośne? Przez wiele lat elewi Studium Wojskowego UJ odbywali letnie kilkutygodniowe ćwiczenia w Kielcach. I wszyscy, zanim jeszcze przekroczyli bramę jednostki, wiedzieli o dziurze w płocie oraz babci siedzącej po drugiej, cywilnej stronie siatki. Babcia drzemała na rozkładanym krzesełku, a obok, w wiklinowym koszu, czekały półlitrówki.
W czasach, kiedy polska bezkrwawa rewolucja zbliżała się do stanu wojennego, w przejściu podziemnym przy krakowskim dworcu oferowano wódkę nie tylko na półlitrówki, ale także na kieliszki. I jeszcze do każdego kieliszka sprzedający dodawał jeden papieros. I przypalał, żeby obsługa była pełna.
Właśnie w tamtych czasach, cudownych czasach dziennikarskiej przygody, jechałem nocnym pociągiem do Bydgoszczy, jeszcze nie wiedząc, że pobito Rulewskiego i Bartoszcze. W kuszetkach było gorąco, duszno, chciało się pić, a korytarzem ciągle wędrował ktoś z butelką wody. Poszedłem i ja do kuszetkowego, a ten, łajdak, zażądał niebywałych pieniędzy za nędzną mineralkę. Przyzwalająco machnąłem ręką, a wtedy kuszetkowy rozpromienił się i powiedział: „Do tego setka gratis”. W Bydgoszczy krążyły milicyjne patrole i jeszcze nie wyschła farba na napisach „Rulewskiego pomścimy”.
A za dwa tygodnie o zacierze, bimbrze i wynalazkach.
WIDEO: Elektroniczne dowody osobiste już funkcjonują. Na początek w czterech miastach
Źródło: Agencja Informacyjna Polska Press, x-news