Życie jest umieraniem. Taki wniosek możemy wyciągnąć z pobytu w operze
Rozmowa z pasjonatem sztuki operowej Jerzym Snakowskim
Jeśli już umrzeć, to nie w łóżku, a na scenie, jak Molier - zarzekali się kiedyś, a i dziś, wielcy aktorzy. Słynny francuski aktor i dramaturg dokonał żywota podczas przedstawienia „Chorego z urojenia”. Historia polskiego teatru dramatycznego odnotowuje: w 1942 roku zmarł w trakcie przedstawienia „Kochanek to ja” - aktor Karol Benda. W trakcie prób do „Króla Leara” odszedł mistrz Tadeusz Łomnicki. Ostatnie słowa, które wypowiedział na scenie, to: „Więc jakieś życie świta przede mną. Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem”. Na tym lista tych, co grali do końca, się zamyka. Zajrzyjmy zatem do opery…
Na scenie operowej żywota dokonała jedna z największych śpiewaczek XIX stulecia, francuska mezzosopranistka Maria Malibran. Cudowna kobieta! Kompozytorzy szaleli na jej punkcie! Zjawisko! Jeździła na oklep konno, kąpała się nago w morzu, szastała kochankami, na scenie brutalnie traktowała swoje rywalki. Była bardzo niekonwencjonalna. Zagrała Otella! W scenie morderstwa, gdy już dźgnęła nożem Desdemonę - na marginesie, grająca ją artystka była od Marii kilka razy większa, do tego, oczywiście, nie znosiły się nawzajem - zaciągnęła ją na linię kurtyny. A kurtynę - taki był wtedy zwyczaj - obciążano, by łagodnie opadała, ciężkim ołowiem… Żeby uniknąć katastrofy, Desdemona musiała - uciekając w głąb sceny - nagle ożyć! Tym samym burząc całą teatralną iluzję.
Z nastaniem realizmu w operze, dźganie się nożami było mile widziane
Maria Malibran umarła na scenie. Od długiego czasu chorowała. Emocje, wysiłek, długie bisowanie wywołały wzrost ciśnienia… Był też pewien baryton…
Co z nim?
Leonard Warren zmarł pod koniec trzeciego aktu opery „Moc przeznaczenia”. Czwartego już nie zdążył zaśpiewać. Nie on pierwszy zresztą. Ta opera od dawna była uznawana za fatalną. Za morderczą uchodzi też „Turandot”. Nie tylko dlatego że główna bohaterka znajduje satysfakcję w odcinaniu głów mężczyznom, ale też dlatego że dzieło to zabiło swego twórcę. Puccini nie zdążył go ukończyć, choć strasznie się śpieszył. Wiedział, że kres jest bliski, miał raka krtani.
Opera szczególnie gloryfikuje śmierć.
Rozbudowuje ją do zupełnie niebywałych rozmiarów! Te słynne sceny umierania, które trwają - bywa - nawet kilkanaście minut! Widz myśli, że oni, „konając”, śpiewają o śmierci, a to jest o życiu.
Bohater umiera, umiera, ale jeszcze ciągnie bardzo wysokie tony… Nonsens.
I o ten nonsens właśnie chodzi! Bo ten nonsens na scenie ma nam wskazać sens w życiu. Bo o czym śpiewają konający? Nikt tu nie śpiewa, przebity nożem, że mu się krew leje, że trzeba wezwać pogotowie i że nie ma szczepień przeciwko tężcowi. O czym zatem śpiewają? Ci dobrzy wybaczają swoim złym oprawcom. A ci źli proszą dobrych o wybaczenie. Czyli umierają w bardzo komfortowej sytuacji - pogodzeni ze światem. Też bym tak chciał. I trwa to dobre kilka minut. Uważa się wtedy, że to nieprawdopodobne. I słusznie! Opera mówi do nas: Ty, widzu, nie będziesz miał takiej możliwości, nie będziesz umierał, śpiewając i wybaczając, ciebie śmierć dopadnie banalnie, wpadniesz pod tramwaj, dostaniesz apopleksji, w najlepszym razie odejdziesz we śnie. A zatem żyj tak, by umierać pogodzony ze światem.
Słynna Aleksandra Kurzak wyznała: Czasami mam już dość umierania na scenie przez pół aktu.
A ja słyszałem, gdy mówiła, że umieranie na scenie przy pięknej muzyce daje jej ogromną frajdę!
Jak Piotr Beczała? Światowej sławy polski śpiewak mówił w radiu: - Tenor w swoim fachu bardzo często umiera. Ja robię to z wielką radością od początku swojej kariery!
Myślę, że oni wszyscy się w tym lubują! Maja Gadzińska z gdyńskiego Teatru Muzycznego twierdzi, że lubi role umierających, ale jej największym marzeniem jest zwariować na scenie. Sztuka musi pokazywać skrajne momenty. Musi wybić nas z komfortu miękkiego fotela widowni i pozostawić sam na sam z pytaniem: Co ty byś zrobił w takiej ekstremalnej sytuacji? Jeśli próbujemy odpowiedzieć na to pytanie, to znaczy, że odnaleźliśmy w sobie człowieka.
Tenor Wiesław Ochman twierdzi, że śmierć w scenach operowych może wyglądać komicznie.
Opera jest konwencją. To jak gra w chińczyka. Należy przyjąć pewne zasady. W operze się śpiewa, że się umiera. Czy to jest śmieszne? Mnie wzrusza. Scen śmierci w operze nie można traktować serio i melodramatycznie. Nie powinniśmy aż tak bardzo utożsamiać się z bohaterem, raczej mieć doń dystans, traktować go jako narzędzie, nośnik pewnych wartości i myśli, które na scenę wnosi. Umierając, pokazuje, że zamknął się pewien cykl. Uświadamia nam, że to, co zobaczyliśmy, było o umieraniu, czyli o życiu. Bo życie jest umieraniem. Taki wniosek możemy wyciągnąć z pobytu w teatrze.
Jak się umiera w operze?
Wszystko zależy od tego, w jakiej epoce powstała opera. Gusta się zmieniały. W wieku XVII czy XVIII śmierć pokazywana na scenie była sacrum, tabu, teatr unikał w tym temacie dosłowności. Uśmiercano gdzieś na boku, w ukryciu. W wieku XIX, gdy triumfy święcił melodramat, stało się modne piękne konanie. Kiedy zapanował realizm, publiczność z zapartym tchem śledziła, jak bohaterowie dźgali się nożami, rozszarpywali sobie brzuchy, podcinali gardła. Już nie było tak eleganckich narzędzi zbrodni jak pierścień z trucizną czy osłabienie spowodowane miłosnym rozgoryczeniem. Gdzie tam! Nóż w brzuch i po sprawie! I to publicznie, na oczach widowni! Nie intymnie, w urojonej sypialni. Musiało być brutalnie. Opera, czy teatr w ogóle, pokazuje, jak zmieniała się estetyka mordowania.
Jak się zmieniała?
Pierwszym kompozytorem, który odważył się zabić na scenie swoich bohaterów, był Rossini. To rok 1816 i premiera „Otella”. Wszyscy dobrze wiemy, że Otello dusi Desdemonę, ale nie u Rossiniego! Słynny kompozytor uznał, że duszenie jest za mało estetyczne! U niego Otello zabija Desdemonę sztyletem, na dodatek w ciemności, którą, żeby było jeszcze bardziej efektownie, co chwila rozjaśnia błysk pioruna.
Jak się umiera w operze dziś?
Tak jak w życiu. Zabijają cię terroryści. Albo giniesz od wybuchu bomby atomowej. Opera „Śmierć Klinghoffera” opowiada o historii z lat 80., gdy palestyńscy terroryści porwali statek turystyczny. W wyniku porwania zginął jeden pasażer, sparaliżowany amerykański Żyd. Porywacze zabili go, a ciało wraz z wózkiem inwalidzkim wyrzucili za burtę. Słyszymy śpiew... To opera o umieraniu w dzisiejszych czasach, gdy oddaje się życie w imię jakiejś idei. Ktoś ginie, bo znalazł się w niewłaściwym miejscu i czasie. Opera obiektywnie pokazuje dwie strony konfliktu, ofiar i katów. Katów, którzy też są ofiarami polityczno-religijnych rozgrywek.
Wróćmy jeszcze do Wiesława Ochmana. Mówił w radiowej Dwójce: Miałem obsesję na punkcie umierania na scenie. Rozmawiałem z kolegami i lekarzami na temat samobójstwa za pomocą noża, jak to pokazać, żeby nie wyglądało śmiesznie.
Trzeba z tym bardzo uważać. W „Madame Butterfly” jest słynna scena harakiri. Trwa dobre kilka minut. Bohaterka, zanim rozpruje sobie brzuch, musi jeszcze wyśpiewać arię, w której żegna się z dzieckiem. Ostatnio odchodzi się od realistycznego pokazywania tej sceny.
W „Tosce” konanie też trwa dość długo. Ona wbija swojemu prześladowcy, lubieżnemu baronowi Scarpii, nóż w brzuch…
Nóż, którego baron używał wcześniej do obiadu…
…i rozpoczyna się bardzo piękny, realistyczny dialog: Ona: „Coooo! Dławisz się krwią?!!! Patrz na mnie, jestem Tosca, tak mnie torturowałeś! Patrz! Zabiła cię kobieta! To jest mój pocałunek dla ciebie!”. On: „Na pomoc, na pomoc, umieram”… Ona: „Taaak, umieraj, umieraj…, przeklęty!!!”. Kiedy nieszczęśnik rzęzi, wydając swoje ostatnie tchnienie, Tosca śpiewa: „Umarł, teraz mu wybaczam!”. Bardzo to kobiece… Uwielbiam tę scenę.
Mówisz, rzęzi… Jak te charczenia można pogodzić ze śpiewaniem?
Z nastaniem realizmu w operze wywalanie bebechów, dźganie się nożami było mile widziane. Artyści musieli nie tylko śpiewać, ale też charczeć, kwiczeć. To jest nawet - za pomocą krzyżyków - zapisane w nutach, plus adnotacje typu: „kaszle”, „wzdycha”. Można wzdychać długo i krótko. To ma swoją wartość rytmiczną.
Sceny umierania są pewnie trudne technicznie. Trudno jest śpiewać, leżąc.
Teatr operowy wymyślił sobie całe mnóstwo środków pomocniczych. Może podpierać cię przyjaciel, możesz też umierać na siedząco. Artyści nie mogą przecież na okrągło stać.
Opera na pewno próbuje nas oswoić ze śmiercią. Uświadamia, że życie jest straszniejsze niż śmierć.
Mistrz umierania?
Sarah Bernhardt kazała siebie - jako opadającą z sił Damę Kameliową - filmować. Ale wiele jest też katastrof związanych ze scenami umierania. Taka „Traviata” Verdiego. To historia kurtyzany chorej na gruźlicę. Nie jest to jednak opowieść o umieraniu, raczej rodzaj, powiedziałbym, gry towarzyskiej pod tytułem: Co byś zrobił, gdybyś się dowiedział, że jutro nastąpi koniec świata? W takiej sytuacji jest główna bohaterka. Wie, że jest śmiertelnie chora, ale próbuje różnych wariantów na przeżycie tych ostatnich chwil. W finale kona, wybrawszy najwłaściwszą drogę, poświęca się dla ludzi. Historia bardzo piękna, ale prapremiera okazała się klęską. Bohaterka była niewiarygodna. Umierała na suchoty, będąc kobietą niebywale tęgą! To dopiero musiało być śmieszne umieranie!
Najpiękniejsza śmierć na operowej scenie?
Bohaterka wącha zatrute kwiaty i powoli sobie gaśnie. To w „Afrykance” Meyerbeera. Bardzo estetyczne umieranie. Najpiękniejszą śmiercią jest chyba śmierć Izoldy. To tak zwana śmierć miłosna. Ona umiera nierealistycznie, rozpływa się, odchodzi, niknie. Nie ma trucizny ani noża, nikt jej nie podcina gardła, umiera tak po prostu. Zamyka oczy. Koniec. Śpiewa przy tym tak pięknie, że muszę uważać, by nie słuchać tego w samochodzie. Można przejechać na czerwonym świetle albo jechać pod prąd. Niebezpieczna opera. Wybija z rzeczywistości. Zatrzymuje czas.
Terapia przez operę?
Opera na pewno próbuje nas oswoić ze śmiercią. Uświadamia, że życie jest straszniejsze niż śmierć.