Żyła satanizmem, okultyzmem, magią. A potem weszła do małego drewnianego kościoła... Marta Przybyła i jej niezwykła historia
- Weszłam do małego drewnianego kościoła. Ja - zadeklarowana, plująca jadem ateistka. Widziałam, że coś się zmieni. Nie wiedziałam tylko, że zmieni się wszystko...
Pancerz
Zawsze czułam się osobą gorszego sortu. Od dzieciństwa byłam przez rówieśników spychana na dalszy plan, ponieważ pochodziłam z biednego domu. Ja nosiłam używane ciuchy z lumpeksu, oni mieli markowe buty i ubrania. W szkole miało znaczenie nawet to, z czym się jadło kanapkę, a moje śniadania nie były „wypasione”.
Urodziłam się w Poznaniu. Żyliśmy skromnie, dzięki czemu przeszłam przyspieszony kurs dojrzewania. Rodziców nie było stać na to, co dla większości dzieciaków z klasy było oczywistością, jak choćby udział w wycieczkach szkolnych. Udawałam więc, że wcale mi na tym nie zależy. Ale to nieprawda.
Przyszedł moment, kiedy poczułam, że nie chcę płakać przez drugiego człowieka. Zaczęłam budować na sobie pancerz, myśląc, że od tej pory będę twardzielką. Inni będą płakali przeze mnie.
Zaczęło od ciężkiej muzyki metalowej, która dodawała mi pewności siebie. Ubierałam się na czarno, robiłam ciemny makijaż. Moje nowe zainteresowania były pod kolor wizerunku. Chłonęłam książki o mrocznej tematyce. Satanizm, okultyzm, magia, parapsychologia. Tajemniczy świat zła kusił mnie coraz bardziej. W nim było remedium na moją bezbronność. Stworzyłam też własną watahę osób takich jak ja, odmieńców, ludzi z marginesu. To mi dawało poczucie bezpieczeństwa i pewność, że jestem w grupie, która mnie rozumie. Nie potrzebowałam już atencji osób ze szkoły, które trzymały mnie na dystans. Teraz to ja byłam oprawcą, czując satysfakcję, kiedy doprowadziłam kogoś do łez.
Chęć, by posiąść wiedzę tajemną, dawała mi poczucie przewagi. Inni nie mieli pojęcia o rewirach, w które zaczęłam wchodzić: horoskopy, karty tarota, wróżki, książki o demonologii. Czułam się mocna, a dobro odbierałam jako coś słabego. Powoli zaczęłam wpadać w sidła depresji. Wiedziałam, że coś jest nie tak, ale nie wiązałam tego z moimi zainteresowaniami. Brałam antydepresanty, które nie pomagały. Miałam myśli samobójcze, zmagałam się z coraz silniejszą depresją i autodestrukcją.
Pustka
Choć poczucie własnej wartości szurało buciorami pięć kroków za mną, lubiłam przyciągać uwagę. Wtedy przez chwilę czułam się lepiej. Spojrzenia mężczyzn były jak plaster na ranę braku akceptacji siebie. Dręczące poczucie pustki chciałam zapełnić miłością. Wchodziłam w kolejne związki z facetami, którzy wyglądali jak żywcem wzięci z kartoteki kryminalnej. Niestety motyle w brzuchu, które przy nich czułam, bardzo szybko zdychały. Żaden nie potrafił zapełnić uczucia pustki. Tylko alkohol był moim wiernym towarzyszem.
Moje życie wówczas to nieudolna improwizacja. Czując permanentną wewnętrzną pustkę, balansowałam między depresją a agresją. Nie mogłam znieść samej siebie.
Ostatnia relacja, w którą się uwikłałam, dotyczyła mężczyzny, który zajmował się seansami spirytystycznymi. Początkowo towarzyszył temu dreszczyk emocji, ale po pewnym czasie doświadczałam dręczeń demonicznych. Zaczęło się od duszenia podczas snu, kiedy przygniatał mnie ogromny, paraliżujący ciężar. Czułam lęki i poczucie czyjejś obecności. Do tego spadające i przesuwające się przedmioty, dające się słyszeć w mieszkaniu kroki i warczenie psa, którego nie mieliśmy. Wydawało mi się, że dłużej tego nie wytrzymam... I przyszedł dzień, który odmienił moje życie. Ale po kolei.
W moim domu o Bogu się nie rozmawiało. Całe życie wzrastałam w przekonaniu, że katolicy to leniwi nieudacznicy, którzy szukają pomocy gdzieś między chmurami. Uważałam ich za nawiedzonych szaleńców.
Moi znajomi szczerze mnie rozbawili, kiedy zaproponowali mi udział w mszy świętej z modlitwą o uzdrowienie duszy i ciała. Początkowo zareagowałam złością, ale byłam bardzo ciekawa tej religijnej szopki. Rozpoczęło się przedstawienie. Tłum wiernych, ksiądz emanujący podejrzaną radością, gitara i śpiew. - Jeszcze tylko ogniska i kiełbasek brakuje - myślałam. Patrzyłam z pogardą na modlących się ludzi. W pewnej chwili ksiądz wyciągnął coś z małej złotej szafki. W mojej głowie roiło się od niewyartykułowanych wulgaryzmów, ale gapiłam się w to białe kółko.
Wtedy zalała mnie nagła fala gorąca. To uczucie było bardzo realne. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Wylałam potoki łez i coś we mnie pękło. Ja - zadeklarowana, plująca jadem ateistka, siedziałam zasmarkana w kościele. Poczułam, że w końcu coś zapełnia dziurę w moim sercu. Wcześniej upychałam tam facetów, alkohol, narkotyki, znajomych, pieniądze - nic nie pasowało. Czułam, że coś się zmieni. Nie wiedziałam jeszcze, że zmieni się wszystko.
Praca
Wkrótce potem Pan Bóg pokazał mi prawdę o mnie samej. To nie sztuka siedzieć w pierwszej ławce, trzymać złożone rączki i odmawiać różaniec. Zdałam sobie sprawę, że nie potrafię kochać ludzi. Nienawiść, którą żyłam przez lata, nie znikła. Wtedy zaczęłam się modlić słowami: Boże, weź moje serce z kamienia, a daj mi serce z ciała. I nagle poczułam, że ekskluzywny butik, w którym pracowałam, to nie jest moje miejsce. Patrzyłam na ludzi, którzy tam przychodzili i dostrzegłam ich kompleksy. Mieli modne ciuchy, drogie komórki, markowe portfele pełne kasy. Byli biedni, bo mieli tylko pieniądze.
Zaczęłam się modlić o pracę, w której Bóg nauczy mnie kochać. Tak trafiłam do domu pomocy społecznej. Przez pierwszy dzień chodziłam przerażona i miałam odruch wymiotny. Zapach, który tam się unosił, był nie do zniesienia. Do tego widok nagich kobiet. To były totalnie ludzkie rzeczy. Czysta fizjonomia. Miałam się zająć grupą dorosłych kobiet, agresywnych, autoagresywnych, które gryzły się do krwi, waliły głową w ścianę i wyrywały sobie garściami włosy. Smarowały ściany odchodami albo zjadały zawartość pieluchy. To był kosmos. Byłam pewna, że nie dam rady. Jednak czułam, że w końcu spotkałam osoby, które mają w nosie to, jak wyglądam, jakie mam ciuchy, czym jeżdżę do pracy i ile mam kasy na koncie. Bezbłędnie wyczuwały natomiast to, co miałam w sercu.
Pracowałam tam półtora roku i przeszłam do grupy leżących dzieciaków. Rurki wystające z tchawicy i żołądka, zdeformowane ciała. To dzieci, które nigdy nie usiadły, nie zrobiły kroku, nie powiedziały słowa. Większość nie widziała. Zobaczyłam dzieci-rośliny, za mordowaniem których - jako zwolenniczka aborcji - byłam przez lata. I zaczęłam dostrzegać ich niezwykłą wrażliwość. Jaś się uśmiechał, kiedy rozwieszałam nad jego łóżeczkiem światełka; Natalia lubiła, gdy myłam jej włosy; Marcin uwielbiał słuchać muzyki. Zdałam sobie sprawę z wielkiej wartości ich życia.
A potem było hospicjum.
Wolontariat
Towarzyszyłam mojej podopiecznej z DPS-u w przejściu na drugą stronę. Modliłam się na różańcu i prosiłam: Maryjo, przyjdź po swoją córeczkę, bo wystarczy już tego cierpienia. I wtedy Asia, która była niewidoma, otworzyła szeroko oczy. Widać było, że patrzy na coś najpiękniejszego na świecie. Podniosła ręce, tak jak dzieci wyciągają je do rodziców i... przestała oddychać.
Wkrótce potem rozpoczęłam wolontariat w hospicjum.
Wejścia na oddział paliatywny nie zapomnę do końca życia. Zapachy i widoki, z którymi miała do czynienia w DPS-ie, to był pikuś w porównaniu z tym, co działo się w hospicjum. Poznałam zapach odleżyn, widziałam przerzuty nowotworu na twarz, obcowałam z namacalnym cierpieniem. Jednak najbardziej bałam się pytań: czy umieram? Czy będzie bolało, gdy przestanę oddychać? Czy stąd wyjdę? Czy dzieci mnie odwiedzą?
W hospicjum nauczyłam się wdzięczności. Tam się okazywało, że posiłek zjedzony samodzielnie jest łaską. Kobieta, która miała rurkę tracheotomijną i od kilku lat była karmiona przez wężyk, oglądała programy kulinarne, aby przypomnieć sobie, jak smakują potrawy. A ja Bogu nigdy nie podziękowałam, że czuję smak jedzenia. Bogaty biznesmen, któremu zmieniano pieluchę, wył z bezradności i poniżenia. A ja nigdy nie okazałam wdzięczności za to, że mogę samodzielnie korzystać z toalety. Gdy wystawiałam pacjentów na taras, oni się zachwycali uczuciem wiatru na skórze i blaskiem słońca. A ja biadoliłam, gdy padało.
Dzięki hospicjum zdałam sobie sprawę, że nie jestem nieśmiertelna. Przychodziłam rano do pacjentki i okazywało się, że jej łóżko jest puste lub zajęte przez kogoś innego. Zrozumiałam, że nie wiem, ile mam czasu, że ja też mogę się rano nie obudzić. Zaczęłam cenić czas. I pokochałam osoby starsze. Przewartościowałam też relacje damsko-męskie. Dawniej facet to musiał być macho, z kasą i samochodem. W hospicjum widziałam najbardziej męskich facetów. Przychodzili do swoich żon, które w niczym nie przypominały kobiet: łysa głowa po chemii i 30 kg wagi. Ich mężowie - wierni jak psy - czuwali przy łóżku. Nie dopóki jest miło i przyjemnie, tylko dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Wiara
Dziś wiara jest dla mnie relacją. Nadal doświadczam pustyni, ale wiem, że Bóg jest cały czas ze mną. W hospicjum Chrystus pokazał mi wartość cierpienia. Zrozumiałam, że wiara łączy się z krzyżem. Zmartwychwstawanie będzie później. Nie może być „Alleluja!” bez Wielkiego Piątku. Jezus nie przynosi mi już kwiatów i czekoladek. Zaczęła się codzienność: prasowanie koszul i zbieranie skarpetek z podłogi. Przeszliśmy na inny poziom. Czasami nie stać mnie na różaniec, jedynie na słowa: Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną. Bywa, że nie mam siły i czołgam się duchowo. Walczę codziennie. Moje serce upada, ale powstaje.
Moja babcia miała różaniec, który potem jako nastolatka wyrzuciłam wraz z książeczką do nabożeństwa. To ona wymodliła moje nawrócenie. Za życia nie zobaczyła owoców. Na szczęście modlitwa nie ma terminu ważności.