Żywa kura dla doktora, czyli śląska lekarka z medyczną misją w Ugandzie
Dr Renata Popik, chirurg ze Szpitala Miejskiego w Rudzie Śląskiej, ponad trzy miesiące operowała pacjentów w Afryce.
Agregat prądotwórczy czuwa w zanadrzu. Okej! Wydaje się, że to wystarczy. Pacjent leży na stole. Trzeba operować przepuklinę. To najczęściej występująca przypadłość, z powodu której w Ugandzie idzie się do lekarza. A idzie się do lekarza nawet kilka dni. W domu czekają na powrót liczne żony i dzieci. Facet musi utrzymać rodzinę i być sprawnym, a zatem z wyhodowaną latami przepukliną zmierzyć się wreszcie należy, bo jest okazja. Że lekarz przyjechał, roznosi się pocztą pantoflową. Pacjent niesie w ramach zapłaty żywą kurę albo skrzyneczkę mango, jajka. Musi się więc spieszyć, żeby kura nie zdechła i mango nie zmarniało. I już jest ta operacja, a tu prądu jednak nagle brak, bo gryzonie zniszczyły kabelki od agregatu. Spokojnie... To nie największy problem w Ugandzie.
Wojny domowe, nieustanne konflikty plemienne, tysiące zabitych i okaleczonych, w tym wiele dzieci. Rany widać na każdym kroku. I zresztą cały czas ludzie trwają w niepewności. Ona jest codziennością tego 35-milionowego kraju w Afryce Wschodniej, gdzie pracuje np. zaledwie 12 stomatologów i nie ma ani jednego kardiochirurga, transplantologa, a za usługi medyczne płaci się w naturze.
I właśnie tam pojechała z misją medyczną, jak z misją na inną planetę - dr Renata Popik, chirurg z Rudy Śląskiej - energiczna, atrakcyjna, świetnie wykształcona 38-latka. Pewnego dnia podczas odrabiania biurokratycznej pańszczyzny w dyżurce zajrzała na stronę Polskiej Misji Medycznej. Poszukiwali lekarzy wielu specjalności od chirurga po ginekologa.
Dr Renata trafiła do Kakooge, do ośrodka przypominającego przychodnię zdrowia z PRL-u, ale z niezłą salą operacyjną i niezbędnym sprzętem. Wprawdzie w sąsiedztwie rezydował miejscowy „czarownik” (ci w Ugandzie są cały czas bardziej cenieni od medyków i choć te praktyki są zakazane, to nadal wiele osób poświęca życie swoich bliskich, gdyż im ufa), to dyplomowanym lekarzom nie brakowało pracy.
- W Ugandzie praktycznie nie istnieje system ochrony zdrowia. Zgodę na operację potwierdza się często odciskiem palca. - Do szpitala trzeba przyjść z własną pościelą, opatrunkami, a czasem i łopatką, by ukryć pod ziemią, w okolicy „szpitala”, fizjologiczne potrzeby. - Choć akurat tak nie było w przypadku ośrodka, w którym pracowałam - wyjaśnia dr Popik. Jeśli mieszkańcy Ugandy chcą się dobrze leczyć, bo lekarzy-misjonarzy akurat nie ma na miejscu, to płacą ogromne pieniądze, by znaleźć się w Indiach lub Chinach. - Republika Południowej Afryki jest dla nich finansowo nieosiągalna - dodaje lekarka z Rudy Śląskiej. W Ugandzie nie tylko operowała, ale prowadziła działalność edukacyjną. Także dotyczącą zakażeń wirusem HIV, bo w tym kraju jest bardzo rozpowszechniony. - Pojęcie szpitala znane Polakom trzeba po poznaniu ugandyjskich realiów zweryfikować - dodaje pani doktor. Jeśli okaże się, że w Ugandzie potrzebujesz przeszczepu nerki, to musisz sam sobie znaleźć dawcę, opłacić wszystkie badania, podróż i zorganizować zabieg. W przypadku nerki to jednak łatwiej niż w przypadku... serca. Nadużywanie antybiotyków i nieużywanie pyralginy, bo jej akurat nie ma wcale, to norma. Oszczędza się na środkach przeciwbólowych.
W Ugandzie tłumaczem dr Renaty Popik był wyszkolony jeden z nielicznych ugandyjskich lekarzy oraz... małe dzieci, które uczą się w szkole angielskiego, a jednocześnie znają wiele miejscowych narzeczy. - Nigdy nie zapomnę siedmiolatka, który przyprowadził do mnie swoją mamę i tłumacząc mnie i jej powiedział, że potrzebuje operacji przepukliny. Taki mały, a był świadomy problemu - wspomina dr Popik. Miała wielkie opory, by przyjmować od pacjentów ich dary. Prowadziła pertraktacje z miejscowymi pielęgniarkami (ich wykształcenie też kosztuje krocie i jest ich bardzo niewiele), czy rzeczywiście może przyjąć żywą kurę od wdzięcznych pacjentów. - Oni mają sześć kur. Są bogaci. Będą się czuć upokorzeni, jak jej nie przyjmiesz - usłyszała w odpowiedzi.
Dwumiesięczny pobyt w Ugandzie, a potem miesiąc w Tanzanii, gdzie ze „swojego” okna widziała Kilimandżaro, był szkołą, którą chce w przyszłości kontynuować. Lubi być tam, gdzie będzie potrzebna.
Z jej doświadczeń wynika, że w czasie medycznych wyjazdów do Afryki nigdy nikt nie dał jej odczuć, co jest niestety normą w Polsce, że „baba chirurg to ani chirurg, ani baba”. W Ugandzie było wręcz przeciwnie. - Spotykałam się tylko z szacunkiem, a miejscowe zwyczaje, gdy kobieta czy dziecko klęka i dziękuje za pomoc, były dla mnie wstrząsającym przeżyciem.
Chirurgia w wersji kobiecej wciąż w Polsce budzi zdezorientowanie wśród pacjentów. Kobieta i skalpel - mój Boże?! - W poradni niemal codziennie słyszę: „Ja do PANA doktora. Pilne skierowanie”. Gdy odpowiadam, że to właśnie „ja ten doktor”, bywa, że padają słowa: „eee to... przyjdę jak PAN doktor będzie” - śmieje się lekarka.
- Zawsze chciałam poznać, jak to wszystko od środka funkcjonuje. Po prostu zawsze chciałam być chirurgiem - wyjaśnia dr Popik swoją miłość do medycyny. Zaczynała pracę w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym nr 1 w Tychach. Jej mentorami byli dr Maciej Zaniewski i dr Eugeniusz Majewski oraz dr Bogusław Handel. - W ich obecności nie odczuwałam , że kobieta chirurg znaczy coś innego, czyli gorszego od mężczyzny. Dziękuję im za to - mówi dr Popik.
Pod koniec misji w Ugandzie lekarze z Polski zorganizowali w Kakooge spotkanie z pacjentami i ich rodzinami. - Dotarł na nie również 80-latek, którego wcześniej zoperowałam. Dwa dni szedł pieszo, boso i o kiju, by podziękować za udany zabieg - wspomina dr Popik.
Do Afryki, albo tam, gdzie będzie potrzebna, wróci. Tak postanowiła.