Żywcem zakopani w dzikim biedaszybie
Bezrobotni w przedwojennych Świętochłowicach nie mieli wyjścia, kopali własne szyby. Stale czyhała tam na nich śmierć.
Wawrzyniec Fryc i Wilhelm Kołodziej ze Świętochłowic pracowali kiedyś na kopalni, ale przez kryzys gospodarczy stracili robotę. Każdy z nich był jednak głową rodziny; mieli dzieci do wykarmienia, dom do ogrzania. Kiedyś chodzili razem na szychtę, teraz szli nad granicę z Rudą Śląską, do nielegalnych biedaszybów. Nie wiedzieli, czy wrócą. Szanse na to były o wiele mniejsze niż w kopalni, bo biedaszyby, czasem głębokie na kilkanaście pięter, nie miały żadnych stempli ani zabezpieczeń. Kopiący liczyli tylko na miłosierdzie boże.
Zimą 1934 roku Fryc i Kołodziej wydobywali węgiel z dna szybu o głębokości 28 metrów. Nagle zdarzyło najgorsze. Nieobudowana ziemia ruszyła się, obsunęła i całkowicie zasypała dwóch mężczyzn. Z takiego nieszczęścia nikt już nie wychodził żywy.
Tragedię dostrzegli inni kopiący. Natychmiast zawiadomili policję i straż pożarną, sami też próbowali ratować ofiary. I chociaż policja często urządzała obławy na biedaszybowców, ze strzelaniną i aresztowaniami, to tym razem pod kierunkiem komendanta Romualda Bargieła szybko zorganizowała akcję ratunkową. Do zasypanych przekopywały się dwie grupy; policja z grupą ochotników szła od strony innego szybu, straż pożarna kopała od góry.
Przy ratujących zebrał się tłum mieszkańców, przyszło prawie tysiąc osób. Najbliżej szybu stały zmartwiałe z bólu żony Wawrzyńca i Wilhelma, płakały ich dzieci. Dorośli czekali w milczeniu. Mijały godziny. Trzeba było odrzucić tony ziemi, ale nadzieję na początku dawały odgłosy życia górników. Z czasem jednak stawały się coraz słabsze.
Policjanci kopali dalej, chociaż obawiali się buntu, a może nawet linczu ze strony tłumu. Los bezrobotnych był straszny, a jedyną możliwością przeżycia stawały się biedaszyby. Tymczasem Sąd Najwyższy w Warszawie ustalił, że nie tylko ten kto nielegalnie wydobywa z ziemi węgiel jest przestępcą, ale również ten, kto go kupuje. Jeden okrada państwo, a drugi jest zwykłym paserem. Takie podejście do bezrobotnych skazywało ich na całkowitą nędzę. Śląska policja musiała wypełniać rozkazy z góry, lecz jej udział w akcji ratunkowej dowodzi, że ta świętochłowicka współczuła mieszkańcom. Prawdziwą ofiarnością wykazała się też straż pożarna pod komendą naczelnika Karola Połomskiego.
Mijała 18 godzina kopania. I nareszcie rozległ się głośny krzyk. Ratownicy odnaleźli dwóch mężczyzn, żywych, całych, chociaż osłabionych. Znaleźli małą wyrwę w chodniku, gdzie dochodziło trochę powietrza. Wiadomość lotem błyskawicy rozeszła się po Zgodzie, była to chwila rzadkiej tutaj radości. Wawrzyniec i Wilhelm śmiali się jak inni, a poprosili tylko o mocnego papierosa.