Ze Stanisławem Domaradzkim siadamy przy stole. Wertujemy albumy, spisane przez jego brata dzieje Bieniowa, ale i tułaczki z Kresów. - I tak myślę, że tutaj spotykają się dwie tęsknoty - dodaje pan Stanisław. - My tęskniliśmy za Kresami, a Niemcy za tą ich ziemią. Teraz naszą.
Nazywam się Stanisław Domaradzki i mam 83 lata. Mieszkam w Bieniowie od 31 marca 1946 roku. To w tym dniu nasz transport z okolic podlwowskich Rudek dotarł do tej miejscowości, która wówczas nazywała się Benau.
Tak rozpoczyna się list, a właściwie wspomnienia pana Stanisława, spisane przez jego córkę. Gdy spotykamy się w Bieniowie, jest uzbrojony po zęby w dokumenty i niezwykłe fotografie. Jak tłumaczy nasz gospodarz, ksiądz proboszcz był pasjonatem fotografii i na dodatek do Bieniowa systematycznie przyjeżdżał fotograf...
Z kresowych Koniuszek Siemianowskich jechali dwa tygodnie. Na zachód. Miejscowości zlewały się w jedno, jednak trudno było znaleźć odpowiednią, w której pomieściłby się cały kresowy transport, 120 wagonów. Weźmy taki Milicz. Wszyscy byli zachwyceni, dobra ziemia, stawy rybne... Ale nie było aż tylu gospodarstw. Ruszyli zatem dalej. Chcieli, musieli być razem. Później były Żary. 14-letni wówczas Staś buszował z kolegami po mieście, po gruzowiskach. Wszędzie poniewierały się garnki, pościel, słoiki, pędzone wiatrem papiery, a to wszystko przemieszane z gruzami. Cenną zdobyczą były gumki od słoików. Staś wręczył je mamie, żeby miała na... podwiązki do pończoch. Wyprawa była na tyle pasjonująca, że trzej koledzy zawieruszyli się w Żarach. Biegnąc po torach, znaleźli rodzinę. W Bernau...
Bernau. Krótki komunikat: "To jest ta wieś, wybierzcie sobie domy". Dobytek został w wagonach, a dorośli wyruszyli na poszukiwania. W okazałej wsi było już jakieś 20 rodzin osadników i niemieccy właściciele. Rodzina pana Stanisława szukała prawdziwego gospodarstwa, stąd nie okazywali zainteresowania efektownym domom zamieszkiwanym przez niemieckich rzemieślników, ale nie nadającym się dla rolników. Wieś była podzielona przez główne drogi. W tak zwanym dolnym Bieniowie Staś zauważył rozległe podwórze z gołębnikiem w środku. Ależ to mu pasowało! Rodzicom spodobały się z kolei dwie stajnie, stodoła, dwa budynki mieszkalne i... porządek. To było to. Staś został, by "zaklepać" gospodarstwo, a gdy dołączył do niego ojciec, zapukali do drzwi.
- Otworzył nam Niemiec, który tutaj mieszkał. Nazywał się Szulc - wspomina pan Stanisław. - Jakoś dogadaliśmy się na migi. Poszedł nawet z nami na stację, by pomóc przy rozładunku. Nasza pięcioosobowa rodzina zamieszkała z Szulcami, a dwie ciotki w budynku obok. Jeszcze wieczorem ulokowaliśmy w stajni nasze dwa konie, dwie krowy, maciorę, dziesięć kur. Mieliśmy też zboże i ziemniaki.
Staś i jego bracia byli oszołomieni, ten świat wydawał im się całkiem inny, niewyobrażalnie luksusowy. Spać mieli na tapicerowanej kanapie, a meblem wprawiającym ich w zachwyt była szafa z ogromnym lustrem, w której się przeglądali, przybierając najbardziej dzikie pozy. Ale całkowitym szokiem okazało się pierwsze śniadanie przygotowane przez panią Szulc. Kawa z mlekiem, którą od razu nazwali "pańską", a do tego chleb z jagodowym dżemem.
- Nawet nie wiedziałem dokładnie, co to jest na tym chlebie - uzupełnia pan Stanisław. - W głos wołałem: Ludzie! Palce lizać! Mama podglądała niemiecką gospodynię, ale panie nie gotowały wspólnie. My gotowaliśmy wspólnie w domu moich ciotek.
Co najmniej równie zaskoczony był ojciec pana Stanisława. Gdy Szulc zobaczył płachtę, z którą przystępował starszy pan Domaradzki do siania zboża, niemiecki gospodarz pokazał mu siewnik. Później kosiarkę, snopowiązałkę, bronę, nowoczesny pług. A tak na marginesie... Pierwsze zasiewy na bieniowskich polach okazały się totalną klęską. Myszy. To tylko pogłębiało nastrój tymczasowości. Zarówno Polacy, jak i Niemcy byli przekonani, że sytuacja jest tylko chwilowa, że osadnicy wrócą do siebie, na wschód. Mimo to w Bieniowie powoli tworzyli kalkę społeczności, którą stanowili tam, w Koniuszkach. Był zatem ksiądz Maciej Sieńko i nauczycielka Maria Krajczyk, po którą bieniowska ekspedycja wyruszyła aż do Zabrza. Namówili ją, by dołączyła do "swojaków".
Część wsi była zrujnowana i zabrano się za porządki. Kościół odbudowywali wspólnie i Polacy, i Niemcy. Zniszczone budynki rozbierano, a cegły i kafle ładowano na wagony i jechały na odbudowę Warszawy.
- We wsi była wręcz szajka szabrowników, którzy wchodzili do zamieszkanych nawet domów, wybierali co bardziej efektowne meble i zabierali - dodaje pan Stanisław. - Czuli się bezkarni, bo mieli przyzwolenie władzy. Nocami grasowały regularne bandy. Do tego Sowieci, którzy brali wszystko pod hasłem "Nam wolno". Znikały więc maszyny do szycia, pisania, pianina, inne instrumenty muzyczne, patefony, piece kaflowe na żelaznych nogach, meble, obrazy.
Bano się przede wszystkim sołdatów, którzy jeszcze długo stacjonowali w tak zwanym bloku kolejowym. Po zmroku kobiety nie wychodziły z domów, a Niemki sympatyzowały z Polakami, gdyż ci bronili je przed zakusami Sowietów. Do sielanki było zatem daleko. Tak daleko, że mieszkańcy skrzyknęli się i zorganizowali dwuosobowe nocne patrole. Uzbrojone po zęby. O broń nie było zresztą trudno, nawet dzieci bawiły się w wojnę z prawdziwymi karabinami w dłoni. Tak było do 1948 roku, gdy kazano oddać cały ten arsenał.
Ale dla dzieci i nastolatków najważniejsze były zakładane na kluczyk łyżwy, ślizgawka na pobliskim stawie, rower, pierwsze flirty z niemieckimi dziewczętami.
- Na łące lub po domach organizowaliśmy potańcówki - wspomina pan Stanisław.
- Takie domówki?
- Niezupełnie. Wyszukiwaliśmy pusty dom z dużą izbą, nie musiał mieć nawet okien. To była sala taneczna. Na harmoszce przygrywała do tańca jedna Niemka, a później kolega.
- I wieczorne sąsiedzkie spotkania - dodaje córka pana Stanisława, która przyszła na świat w latach 50., ale pamięta klimat tamtych czasów. - Starsi, jak chociażby Maksymowiczka, nieustannie snuli opowieści o Kresach. Stąd doskonale znam miejsca i ludzi, których nigdy nie widziałam. To były wspaniałe wieczory...
Wieś zaczynała żyć na poły normalnie. W Bieniowie był pałac, trzy gospody, sklepy, olejarnia, kowal, szewc, młynarz, tartak, stolarnia, piekarnia i trzy świetlice taneczne. Chleb pochodził z niemieckiej piekarni, a gospodynie same też piekły chleb. Z kolei niemieckie panie domu miały wirówki do mleka. Była zatem śmietana. Nawiasem mówiąc, Polacy musieli często pomagać niemieckim sąsiadom, którzy przymierali głodem. Każda polska rodzina otrzymała kartki upoważniające do odbioru oleju, margaryny, cykorii, kakao. Ten deputat odbierano w Żarach. Repatrianci, którzy nie mieli zwierząt pociągowych, dostali je z amerykańskiego wsparcia...
Pewnego dnia większość Niemców mieszkających we wsi wyjechała. Między innymi Szulcowie, ale na gospodarstwie zostawili córkę Elzę. Rodzina Domaradzkich przeprowadziła się zatem z tak zwanej dolnej części Bieniowa do górnej.
- Zamieszkaliśmy na wspólnym podwórku z rodziną Władysława Tabaczyńskiego, z którą zaprzyjaźniliśmy się - mówi pan Stanisław. - Do dziś wspominam wysiłki włożone w urządzanie sali pingpongowej. Mama pozwoliła zająć jeden pokój. Siatkę do stołu zrobiliśmy z firanki, a paletki z pokrywek do garnków. A jedynej piłeczki pilnowaliśmy jak oka w głowie. Nawet odbywały się zawody. W 1948 roku mieliśmy już własny ludowy zespół sportowy. Rozgrywaliśmy mecze pomiędzy pobliskimi miejscowościami...
Jak w kalejdoskopie przeskakują kolejne lata, kolejne wydarzenia. Referendum, elektryfikacja, praca w Służbie Polsce, służba wojskowa, ślub, dzieci... Życie. I pytany o najważniejsze wydarzenia, pan Stanisław przebiega pamięcią minione lata. Chwile uwiecznione na fotografiach. I nagle mówi o... 50. rocznicy repatriacji, którą hucznie obchodzono. Bo w każdym tliła się tęsknota za Kresami. I o innej tęsknocie, która zaowocowała niezwykłymi wizytami. Gdzieś w latach 70. przyjechał Szulc. I była autentyczna radość ze spotkania starych znajomych. Później do Bieniowa przyjechali Niemcy znani żonie pana Stanisława. Przyszli podziękować za pomoc, której udzielali im Polacy...
- Są naszymi corocznymi gośćmi, często rozmawiamy telefonicznie - i pan Stanisław pokazuje kolejne fotografie. - Były też wspólne wczasy, uroczystości rodzinne. Nigdy nie dali nam odczuć, że coś im zabraliśmy...
I na zakończenie córka pana Stanisława pokazuje jedną fotografię. Dziecięcy wózeczek. Służył Niemcom, ale i jej, i jej siostrom. Takie pomosty między przeszłością i przyszłością. Między dwoma światami...