8 minut na gokartach [FELIETON]
Moja pierwsza w życiu jazda gokartem miała miejsce przed stadionem Wisły, na popękanym asfalcie, dawno, dawno temu, gdy na Rynku parkowały łady. Ojciec nalegał, żebym się w to wkręcił, że to jedyna droga do kariery rajdowca, że mi wszystko zasponsoruje, żebym przestał beczeć, że sobie poparzyłem łokieć o gorący silnik, i że smar, pot i łzy to jedyna prawdziwie męska droga do osiągnięcia sukcesu. Nie pamiętam, czy zostałem obity, obsmarowany i poparzony w Polkarcie K-5, KP-3, KP-6 czy może w PEESie, była to w każdym razie sklejka z pogiętych rurek z twardym kubłem i rozklekotanym układem kierowniczym. Przyznam też, że jako kilkulatek nie pałałem żądzą przejścia się przez te wrota męskości.
Moja miłość motoryzacyjna miała dopiero wybuchnąć za kilka lat, w puszce fiata 126 p. Miałem co prawda kolegów, którzy daliby się zabić za cokolwiek co śmierdziało benzyną komercyjną. Co bogatsi ujeżdżali więc motorynki Romet, na których można się było literalnie zabić, biedniejsi - motorowery „komar” elita zaś biznesu otrzymywała na komunię skutery niemieckiej firmy Simson, wyłącznie w kolorze szarym.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień