Bartek wpadł w otchłań studni i przeżył. - To cud - mówi ojciec
Gdy zobaczyłem studnię, w której trudno było z góry dostrzec dno, policję, strażaków, karetkę, nogi się pode mną ugięły - opowiada pan Zbigniew z Leżajska. - Byłem przekonany, że stało się najgorsze, że syn nie przeżył upadku.
Niedziela, 16 października.
- Przed trzecią wróciliśmy z synem z kościoła - opowiada pan Zbigniew. - Zjedliśmy obiad i trzeba było wyjść z pieskiem na spacer. Zazwyczaj rano i wieczorem chodzę ja, po południu dzieciaki. W tę niedzielę było w miarę ciepło, to mówię: Bartuś, wyjdź z Miśkiem. Najczęściej zabierał go blisko domu, na planty. Ludzi siedziało tam mnóstwo, z dziećmi, ale nie chciał syneczek, żeby pies szczekał na nich, więc poszedł troszkę wyżej na Studzienną, gdzie jest spokojniej, ciszej, niewiele osób chodzi.
Pan Zbigniew mówi, że dawniej ta rozkopana teraz ulica była spokojną, 2- 3-metrową dróżką między domami jednorodzinnymi, na obrzeżach Leżajska. Ukochany, brązowy kundelek dreptał przy Bartku na smyczy. Wypadek wydarzył się niedaleko starego domu, na którym widać ślady niebieskiej farby.
Pechowo wszedł wprost na otwór studni, która kiedyś należała do opuszczonego dziś domu. Nie widział dziury pod nogami?
- Otwór studni, która nie wystawała ponad ziemię, był przykryty tylko jakimś okrągłym znakiem drogowym. Nie wiem, czy plastikowym, czy metalowym - opowiada pan Zbigniew. - Ktoś zupełnie bez wyobraźni zarzucił na to cienkie nakrycie parę łopat tłucznia, żeby „ukryć” studnię. Może myślał, że tak będzie bezpiecznie, a zaszkodził jeszcze bardziej. To już lepiej mógł zostawić dziurę w ziemi i otoczyć ją dookoła taśmą, wstążkami. Przynajmniej ludzie obchodziliby otwór z daleka. Syn opowiadał jeszcze, że z boku, tak ok. 3 - 4 metry dalej, leżał przewrócony słupek z biało-czerwonymi poprzecznymi pasami. Mówi: tatuś, ominąłem go, bo myślałem, że za tym znakiem jest niebezpiecznie.
Nadepnął tak pechowo, że przechylił klapę?
Dziecko skręciło wprost na zamaskowaną studnię. Ojciec przypuszcza, że syn pewnie stanął na krawędzi. Tak nieszczęśliwie, że klapa z kamieniami podniosła się w górę, a Bartek wpadł do środka. Jak zwierzyna do zastawionej pułapki.
Dawniej studnia była pełna wody. Pan Zbyszek pamięta ją z dzieciństwa, z lat 70. Wysoką, z korbą. Teraz jest już nieczynna, woda z niej zeszła. Na dnie uzbierało się jednak trochę deszczówki po ostatnich ulewach. Leżały jakieś gałęzie, chaszcze.
- Prawdopodobnie to miękkie podłoże, jak poduszka, mogło zamortyzować upadek dziecka - przypuszcza ojciec. - Nawet nie chcę myśleć, co by było, gdyby spadł na beton.
- Bartek nie ma żadnych otarć, ran na rękach i twarzy. Pytałem dzieciaka, jak to możliwe. Okazuje się, że leciał centralnie środkiem, idealnie pionowo, nie koziołkując i nie przekręcając się, a tym samym nie ocierając o betonowe kręgi. Nie miał świadomości, że spadał aż 24 metry w dół. Gdy wpadł do studni, smycz wyleciała mu z ręki. Misiek jeszcze kilka sekund stał na górze, a później skoczył za synem.
Coś mi kazało wyjść z domu, jakby przeczucie
Ojciec mówi, że kolejny raz Bartek miał szczęście w nieszczęściu, bo pies ważący ok. 5 - 6 kg spadł obok dziecka, nawet go nie dotykając. Gdyby zwierzę uderzyło chłopca z takiej wysokości, mogłoby mu skręcić kark. 10-latek po upadku próbował wdrapywać się na górę. Ani na sekundę nie stracił przytomności. Psiak z przetrąconym kręgosłupem przez jakąś chwilę szamotał się, łapkami starał się wydostać, ale niestety, wkrótce zdechł.
10-letni Bartek kolejny raz miał dużo szczęścia, bo wypadek zauważyła mieszkająca nieopodal kobieta.
- Opowiadała mi, że siedziała w niedzielę przed telewizorem. Nagle coś, ni stąd, ni zowąd, jakiś impuls kazał jej wyjść z domu - opowiada nam pan Zbigniew. - Jakby miała jakieś natchnienie, przeczucie. Wyszła przed budynek, stanęła przy siatce. Patrzy „o, idzie taka jakaś chudzinka, malutki chłopaczek z pieskiem na spacer”, a nagle łubudu. I tyle go widziała.
Pamiętała doskonale, że na rozkopanej drodze znajduje się bardzo głęboka studnia. Natychmiast wezwała pomoc.
- Jestem tej kobiecie niezmiernie wdzięczny. Gdyby nie zauważyła wypadku, dzieciak pewnie wytrzymałby pół godziny i byłoby po nim.
Ojciec nie kryje złości i mówi, że nie podaruje osobie odpowiedzialnej za ten wypadek.
- Od czego jest behapowiec, kierownik budowy? Nie mogli tego zakryć solidnie, tak jak w tej chwili? Trzy tygodnie wcześniej okoliczni mieszkańcy zgłaszali, żeby coś z tym zrobić, bo będzie nieszczęście. To cud, że dziecko żyje - powtarza. - Upadek z 24 metrów praktycznie bez szwanku? To się przecież nie zdarza.
Wie, co mówi, bo sam 2 lata temu spadł, ale z wysokości 6,5 metra, kiedy niefortunnie poprawiał antenę telewizyjną.
- Miałem rękę połamaną i kręgosłup. A to było 6 metrów, a nie 24!
O wypadku rodzinę powiadomiła policja.
- Pierwsza wersja była taka, że synek wpadł do studzienki kanalizacyjnej. Nawet się wtedy uśmiechnąłem pod nosem. Pomyślałem, co tam, pewnie nic się poważnego nie stało, trzeba go będzie tylko wymyć z tych nieczystości. Gdy jednak przyjechałem na miejsce i zobaczyłem studnię, w której trudno było z góry dostrzec dno nawet z latarką, wozy i sprzęt strażacki, karetkę, nogi się pode mną ugięły. Byłem w szoku.
Pies nie chciał
Ojciec był przekonany, że dziecko nie przeżyło.
- Pytali mnie, czy chcę zobaczyć syna. Mówię, że nie. Bałem się, że nie wytrzymam tego makabrycznego widoku martwego syna. Znów ktoś zapytał, czy na pewno nie chcę widzieć Bartka. Wtedy się zdenerwowałem. Absolutnie! Dopiero gdy mi powiedzieli, że synek żyje, jest przytomny i zabierają go karetką do szpitala w Rzeszowie, odpuściło. Jakby wielki kamień spadł z serca.
Mężczyzna wierzy, że to Matka Boża czuwała nad jego dzieckiem.
- Akurat w tę niedzielę odebraliśmy obraz zamówiony dużo wcześniej w przyklasztornym sklepie z dewocjonaliami - pokazuje nam w swoim telefonie zdjęcie reprodukcji, na której Maria przytula Dzieciątko. - Od razu powiesiłem go na ścianie. Wierzę, że Matka Boża miała wtedy w opiece mojego Bartusia.
Na jedną rzecz jeszcze zwraca uwagę.
- Pies nie chciał iść w to feralne miejsce, nomen omen na Studziennej, gdzie prowadził go syn. Zapierał się łapami, jakby wyczuwał, że coś się ma wydarzyć. Zwierzęta podobno mają taki ósmy zmysł o zbliżającym się niebezpieczeństwie, nieszczęściu.
Bartek trafił na oddział ortopedii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie. Jest już po jednej operacji i czeka na kolejną, która zaplanowana jest w piątek.
- Obie nogi będą operowane. Trzeba ustawić pięty, złożyć połamane kości w jednej z nóg. Żeby dzieciak mógł chodzić, biegać, normalnie żyć. Wierzymy, że w młodym organizmie wszystko zrośnie się jak trzeba. Wiemy, że trafił w bardzo dobre ręce lekarzy - dodaje tata.
Malec dzielnie znosi pobyt w szpitalu.
Dotychczasowe ustalenia: prowizoryczne zabezpieczenie
Sprawę wypadku badają policja i Prokuratura Rejonowa w Leżajsku.
- Nie rozmawialiśmy jeszcze z dzieckiem. Czekamy, aż pozwoli na to jego stan zdrowia, aż chłopiec dojdzie do siebie, minie szok - mówi Katarzyna Leszczak, zastępca prokuratora rejonowego w Leżajsku.
Dodaje, że modernizowana droga należy do miasta, a wykonawcą robót jest firma Strabag.
- Dotychczasowe ustalenia wskazują na to, że chłopiec wpadł do prowizorycznie tylko zabezpieczonej studni - mówi Lucyna Pełka, prokurator rejonowy z Leżajska.
W czwartek trwały jeszcze przesłuchania osób wykonujących prace na ulicy Studziennej.
- Zabezpieczamy dokumentację dotyczącą zawartej umowy, zwłaszcza z zakresu obowiązków poszczególnych osób - dodaje prokurator Pełka. - Chcemy ustalić osobę, która była odpowiedzialna za nadzór i nieprawidłowe zabezpieczenie studni. Z informacji od osoby, która mieszka w pobliżu zdarzenia, wynika, że około 1,5-tygodnia temu prace przerwano z uwagi na złą pogodę. Wiemy od niej także, że otwór był przykryty jedynie tarczą znaku drogowego.
Mieszkańcy mówią też, że na początku prac studnia była zakryta solidną betonową pokrywą. Na razie nikt nie usłyszał zarzutów.
Dołożymy starań, by sprawę szybko wyjaśnić
W oświadczeniu podpisanym przez Ewę Bałdygę, rzeczniczkę firmy Strabag, czytamy, że trwa wyjaśnianie okoliczności nieszczęśliwego wypadku i że „teren prowadzonych robót posiada konieczne oznakowania i zabezpieczenia. Sama studnia na okres nieprowadzenia robót została przykryta i nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek będzie się do niej zbliżał”. Rzeczniczka pisze również, że niezmiernie im przykro z powodu nieszczęśliwego wypadku, jaki wydarzył się na terenie prowadzonej przez nich budowy.
- Jesteśmy wdzięczni strażakom za tak szybką i sprawną akcję, jaką przeprowadzili. Możemy zapewnić, że prace na naszych budowach prowadzone są zawsze z poszanowaniem zasad bezpieczeństwa i najwyższych standardów BHP. Niestety czasem zdarzają się wypadki, które należą do najtrudniejszych sprawdzianów dla każdej firmy i jej załogi. Dołożymy wszelkich starań, żeby sprawa została wyjaśniona najszybciej jak to możliwe - zapewniają w firmie Strabag.
W akcji ratunkowej brało udział 5 zastępów straży pożarnej z Leżajska, a także specjaliści od ratownictwa wysokościowego z jednostki KW PSP z Rzeszowa. Leżajscy strażacy zostali postawieni na nogi o 16.24. Wiedzieli, że liczy się każda minuta.
- Zanim ratownik zszedł z liną w dół po chłopca, wcześniej musieliśmy czujnikami zbadać poziom tlenu - opowiada st. kpt. Wojciech Długosz, rzecznik Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Leżajsku. - Często bowiem na tak dużej głębokości brakuje go i trzeba pompować powietrze, a strażak musi wejść w aparacie tlenowym.
Okazało się, że tutaj poziom tlenu jest wystarczający. Rozpoczęła się trudna akcja ratowania dziecka, które wpadło w dół tak, jakby zleciało z 7 - 8 piętra. Akcja była błyskawiczna. Już o godz. 16.58 strażacy wyciągnęli malca na powierzchnię. Wyziębionym, przestraszonym 10-latkiem zajęli się ratownicy.
Strażacy z leżajskiej jednostki opowiadali nam, że nie pierwszy raz ratowali człowieka, który wpadł do studni. Rzecznik pamięta dramatyczne chwile, kiedy w Łętowni mężczyzna wpadł do budowanej studni głębokiej na około 4 - 5 m. Utknął w glinie na dnie. Wessała go tak, że nie mógł się poruszyć
- To była walka z czasem. Rękami darliśmy gliniastą ziemię do wiadra. Mężczyzna czuł się coraz gorzej, był wyziębiony - opowiada. - Trudno sobie nawet wyobrazić co czuł, stojąc tak unieruchomiony i nic nie mogąc zrobić. Ta studnia była jeszcze węższa niż ta, do której wpadł chłopiec. W dodatku cały czas istniało zagrożenie, że konstrukcja i ziemia po prostu się zawalą i na uwięzionego człowieka, i na ratowników.
Po trzech godzinach udało się ocalić mężczyźnie życie.