Bieszczadzki baca ma 28 lat. Stado owiec przejął po dziadku [REPORTAŻ]
Owce - kiedyś były ich w Bieszczadach tysiące. Duże stada wypasały się na Połoninie Wetlińskiej i Caryńskiej. Dziś zostało ich niewiele. My odwiedziliśmy stado w bieszczadzkim Smolniku.
Trzech juhasów siada na drewnianych taborecikach przed zagrodą dla owiec. Czwarty z patykiem w ręku będzie gonił zwierzęta, aby posłusznie wychodziły przez otwory w zagrodzie. Prosto w ręce dojących je mężczyzn. Czekamy wszyscy na bacę, bo nikt nie zacznie dojenia bez najważniejszej osoby. Jest godz. 16, słońce mocno przypieka.
W końcu pojawia się baca. Damian Jus nie ma jeszcze trzydziestu lat. Nosi czapkę z daszkiem, sportowy T-shirt. Nie wygląda jak stereotypowy baca z zakopiańskich pocztówek. Nie ma na sobie haftowanej białej koszuli ani czarnego góralskiego kapelusza. Dołącza szybko do swoich pracowników. Chwilę później następuje zwolnienie blokady i z koszar (tak w gwarze góralskiej mówi się na zagrodę dla owiec) wybiegają owce. Juhasi doją je w ekspresowym tempie. Robią to dwa razy dziennie - rano i po południu.
Przejąłem stado po dziadku
Pan Damian bacą jest od siedmiu lat. Co robi baca? Szefuje juhasom, którzy prowadzą wypas owiec. Jak mówi, w Bieszczadach jest tylko czterech juhasów. I wszyscy pracują u niego.
Mężczyzna interes przejął po dziadku, który jeszcze kilka lat temu zajmował się owcami. Zdrowie później nie pozwalało, więc poprosił wnuka o przejęcie stada. Bo żadne z jego dzieci nie chciało. Ani córki, ani syn.
- Pamiętam, on mnie od małego brał do owieczek, aby zaszczepić miłość do zwierząt. Dawał mi owce i mówił: Ta jest twoja. Robił to, żebym częściej przychodził. Tylko czekałem, żeby szkołę skończyć i zająłem się wypasem
- wspomina bieszczadzki baca.
Dziadek pana Damiana przyjechał z Zakopanego w latach 60. Dawniej bacowie z Podhala wszędzie w Bieszczadach wypasali owce.
- Dziadek zaczynał jako zwykły juhas, jak teraz ci moi. Pasł owce, doił owce, robił sery. U kogoś pracował. Tak mu się spodobały te Bieszczady, że z tego, co zarobił, kupił tutaj pole - opowiada 28-latek.
Dziadek Damiana wybudował dom, załatwił pastwisko i zaczął działać na własną rękę. W Brzegach Górnych postawił bacówkę. Stoi tam od ponad 30 lat. Czasem w niej sery sprzedaje babcia pana Damiana, pani Krzysztofa.
- Miałam 18 lat i pracowałam w sanatorium w Zakopanym. Wyszłam za mąż. Nie chcieliśmy siedzieć na kupie w domu. Kupiliśmy kilkanaście hektarów w Bieszczadach i zaczęliśmy gospodarzyć. Ciężko było na tym pustkowiu - opowiada kobieta. - Na początku mieszkaliśmy u jednego gospodarza, ale po roku wybudowaliśmy dom. Potem stajnię razem ze stodołą. Zajmowaliśmy się wypasaniem owiec i bydła. Nie było wody, nie było prądu. Mieliśmy 300 owiec, a do tego 18 sztuk bydła - wylicza kobieta.
Po 50 latach w Bieszczadach, trójce dzieci, pani Krzysia góralską gwarą już nie mówi, ale ją pamięta. Tłumaczy nam czym są koszary, hale (łąki wysoko w górach), dlaczego psów pilnujących owiec nie głaszcze się od małego. Bo mają bronić owiec przed wilkami. Także przed ludźmi.
Dlaczego owczarki nas nie atakują i są przyjazne?
- Bo przyszliście z juhasami - wyjaśnia Andrzej, jeden z juhasów ubrany jak typowy góral. - Bez nas by was pogryzły.
Pociągi pełne owiec
W latach 60. podobnie, jak dziadkowie pana Damiana, w Bieszczady przyjechało wielu pasterzy.
Bace mieli swoje pastwiska i hale na Podhalu. Pod samymi górami wypasali owce. Jednak ówcześni ekolodzy stwierdzili, że owce niszczą roślinność w parku narodowym. Zabrali im tereny do wypasania, a górale w krzyk! - Gdzie my będziemy owce wypasać? Tu nam pole zabieracie, to jak mamy paść? - pytali.
Związek Hodowców Owiec i Kóz załatwił im pastwiska w Bieszczadach. Wydzierżawiono tereny od PGR-ów, a owce pakowano w wagony i pociągami przyjeżdżały do Ustrzyk.
Przez lato owce pasły się na bieszczadzkich łąkach, a potem znów były zapędzane do pociągów i wracały na Podhale.
- Pamiętam, że w 1999 roku ostatni raz przyjechały tu owce. Wysiadały w Ustrzykach Dolnych albo w Komańczy. Zależy z której strony miały pastwiska. Widziałem, jak z Ustrzyk Dolnych goniono olbrzymie stada owiec. A wtedy każdy baca miał przynajmniej 1000-1500 owiec. W samych Brzegach Górnych było sześciu baców
- wspomina Damian Jus.
On z owcami, ona z Instagramem
Pan Damian uprawia zawód z tradycją i wieloletnią historią. Jego narzeczona, pani Ewelina zawód ma nowoczesny, zupełnie z innej bajki.
- Moja narzeczona to mnie klnie za to, co robię - żartuje młody baca. - Ona żyje w wirtualnym świecie. Ma swój sklep internetowy i jest blogerką. Obserwuje ją na Instagramie ponad 300 tys. ludzi. Firmy jej wysyłają buty, ciuchy. Chciałaby, żebym coś innego robił. Pytam: ale co, skoro ja od dziecka zostałem w tym wychowany. A mojego syna to nie interesuje. Jedynie córce się podobają owce, krowy. Lubi ze mną jeździć do stada.
Wełna warta funta kłaków
Juhasi do pana Damiana przyjeżdżają końcem kwietnia i zajmują się owcami do połowy jesieni. Doją je, karmią, a nawet z nimi śpią.
- Byle kto juhasem nie zostanie. Nie każdy ma to we krwi. Ja usiadłem do dojenia i doiłem. A przychodzili do mnie do pracy tacy ludzie, co nie wiedzieli, jak mają robić. Nikt nas nie uczył tego. Sami siadamy, doimy
- wzrusza ramionami pan Damian.
- Jak ktoś nie kocha zwierząt, to zwierzę nie będzie się słuchać. Mój wnuk tylko zawoła: Basia, a owca do niego od razu leci - dodaje babcia Krzysztofa.
Podczas dojenia niektóre owce beczą, niektóre dzwonią dzwoneczkami przyczepionymi do szyi.
- Mają je, żeby w nocy, kiedy śpimy, nas obudziły. Wtedy wiemy, że coś się dzieje np. pojawiły się wilki. Jak się ruszy 20 czy 50 dzwonków, to jest spory hałas - tłumaczy jeden z juhasów.
- Teraz owce się wilka nie boją. Nie wszystkie mają dzwonki, tylko przewodniczki. To owce, które prowadzą inne owce - wyjaśnia baca.
- Jak je wybieramy? One się same wybierają - dodaje juhas Andrzej. - Ich nie trzeba szukać. Po prostu rodzą się naturalnymi przywódcami.
Dwa razy w roku trzeba ostrzyc owce. Robi to firma z Małopolski, która jeździ po całej Europie. Niestety, w Polsce zarobić na owczej wełnie się nie da.
- Producenci wszystko ściągają tanio z Chin. Po co będą nasze brać? Jednym skup wełny jest w Nowym Targu i płacą jakieś 50 za kilo - mówi pan Damian. - Kiedyś było inaczej. Jak dziadek ostrzygł owce, kupcy podjeżdżali pod sam dom kupować tę wełnę i dziadek miesiąc chodził do tyłu. Teraz to by się nawet za paliwo nie zwróciło - dodaje baca.
Góralska viagra
Mijają prawie dwie godziny, 600 owiec pana Damiana zostaje wydojona. Ze świeżym i tłustym mlekiem w baniakach zmęczeni juhasi wracają do bacówki. To nie koniec pracy na dziś. Teraz trzeba zabrać się za robienie serów. U pana Damiana powstaje bundz (ser), oscypki - białe lub wędzone, ser słodki.
- Są tacy, co sery kupują w hurtowni na Podhalu i je tu przywożą i sprzedają. Takich budek trochę jest. W naszej gminie ze cztery, a w okolicach Soliny jeszcze więcej. Jak ludzie są mądrzy i chcą prawdziwego sera, to wiedzą, gdzie przyjechać. Jeśli komuś nie zależy i chce jak najtaniej, to idzie do takiej przydrożnej budki
- dodaje baca.
Drewniana bacówka jest cała w dymie. Trudno się oddycha. Nie da się długo wytrzymać w środku. Ognisko cały czas musi się palić. Przy produkcji serów nic się nie marnuje. To, co wytrąca się podczas produkcji serów, nazwa się zentyca. To coś między kefirem, a mlekiem.
- To taka góralska viagra - wtrąca z uśmiechem juhas Andrzej.
Na prawdziwe sery z owczego mleka chętnych nie brakuje. Przez cały dzień przyjeżdżają do bacówki w Smolniku klienci, każdy odjeżdża zadowolony z serem w ręce.
- Będę to robić tak długo, jak się da - zapewnia młody baca. - Chyba, że zacznie to być nieopłacalne. Nie będzie pracowników. Na razie ludzie przyjeżdżają i ten ser kupują.
Po zrobieniu serów juhasi wracają do swoich małych domków, w których mieści się jedynie łóżko. Dwie budki stoją na pastwisku. Tam będą trochę spać, a trochę czuwać nad owcami. Z jednego z ostatnich takich stad w Bieszczadach.