Bieszczadzki WOPR: Były takie akcje, które zapamiętamy na zawsze
- Na wakacjach wielu turystów zapomina o zdrowym rozsądku - przestrzegają ratownicy Bieszczadzkiego Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego (WOPR).
Chociaż całodobowe dyżury rozpoczęli od 1 lipca, to już w połowie czerwca zameldowali się w swojej bazie centralnej w Polańczyku. I okazało się, że mieli co robić. Jednej nocy szukali turystów, którzy zabłądzili w okolicach Zatoki Teleśnickiej. Innym razem popłynęli na Wyspę Skalistą, gdzie utknęli młodzi żeglarze, których jacht silny podmuch wiatru zepchnął na brzeg.
- Mimo wiatru, który ostatnio mocno dmucha na jeziorze, to odpukać - wywrotki jeszcze nie było - mówi Grzegorz Ostrówka, koordynator BWOPR w Polańczyku.
Szczęśliwie od początku sezonu nikt się też nie topił. - W tamtym roku już w czerwcu mieliśmy pierwszą śmiertelną ofiarę zalewu - wspominają ratownicy.
23-latek wszedł do wody z dziewczyną, oboje zaczęli tonąć. 18-latkę uratował mężczyzna, który zobaczył całą sytuację z przystani. Jej znajomy poszedł na dno. Odnaleźli go dopiero płetwonurkowie na głębokości 10 metrów.
Mimo tak tragicznego początku, poprzedni sezon ratownicy oceniają dobrze: to był jedyny przypadek utonięcia. Mamy nadzieję, że podczas tych wakacji statystyki nie będą gorsze - mówią.
Na plus zapisanych jest dziewięć przypadków udanych akcji z zeszłego lata. Woprowcy wyciągnęli z wody dziewięć osób, które przekazali ekipom pogotowia.
- Dowiedzieliśmy się, że wszyscy zostali uratowani, wyszli z tej sytuacji bez szwanku - opowiada Grzegorz Ostrówka. - Niektórzy nawet przyszli do nas potem do bazy, porozmawiać o tym, co się wydarzyło. Podziękowali i myślę, że będzie to dla nich przestroga na całe życie.
Ten zalew jest specyficzny!
Praca na takim akwenie to wyzwanie. 160 km linii brzegowej, ponad 2 tys. ha powierzchni zalewu. - Żeby dotrzeć w najdalsze miejsce potrzebujemy 15 minut - tłumaczą bieszczadzcy woprowcy. Akcje prowadzimy na głębokości 10 - 30 metrów. A turyści często zachowują się ryzykownie, nie zdają sobie sprawy z zagrożenia. Lekceważą nasze komunikaty. Czasem musimy uciekać się do pomocy policji. A przecież nikt z nas nie chce być złośliwy. Zależy nam, by ludzie bezpiecznie spędzili wczasy i wyjechali zadowoleni.
Nieznajomość specyfiki zalewu może mieć dramatyczne skutki. Grzegorz Ostrówka wspomina przypadek sprzed kilku lat. - Mężczyzna wszedł do wody ze świadomością, że nie umie pływać. Chciał się tylko ochłodzić. Zrobił jeden krok. Brzeg w tym miejscu spadał gwałtownie. Trafił na 20-metrową głębię.
Wyciągnęliśmy pijanego w ostatniej chwili
Ratownicy nie mogą być wszędzie. Dlatego apelują do turystów: dzwońcie na numer alarmowy, jeśli coś budzi wasz niepokój. - Nikt nikogo nie będzie karał za takie wezwanie, a może uda się uratować czyjeś życie - zachęcają.
Reakcja postronnych świadków ocaliła życie mężczyźnie, który postanowił popływać, mimo iż był pijany.
- Ludzie na brzegu próbowali go powstrzymać, ale nie posłuchał, wszedł do wody. Obserwowali go, zorientowali się, że ma problemy. Zadzwonili do nas. Nasza załoga popłynęła na ratunek. Byliśmy jakieś 20 metrów od niego, gdy stracił całkiem siły, widzieliśmy, że idzie pod wodę. Wyciągnęliśmy go w ostatniej chwili - wspomina Ostrówka.
Najbezpieczniejsza jest kąpiel w miejscach wyznaczonych (takie kąpieliska są cztery, strzegą ich w tym roku ratownicy RWR). A jeśli już ktoś wchodzi do wody w innych miejscach, to niech nie porywa się na wypływanie na środek jeziora. Lepiej niech trzyma się 5 - 10 metrów od brzegu: linia brzegowa jest na tyle długa, że nie ma po co szarżować i przepływać zatoki czy płynąć na wyspę. Na zalewie jest sporo statków, żaglówek, rowerków.
- Przy większej fali pływak jest praktycznie niewidoczny, a statki mają ograniczoną możliwość manewru - przestrzega Ostrówka.
Ważna rada: nie przeceniać swoich możliwości. - Nasi ratownicy codziennie rano mają poranne ćwiczenia. I chociaż pływają w grupach, mają spore umiejętności, to każdy ma przy sobie bojkę asekuracyjną. Taką bojkę każdy może sobie kupić czy wypożyczyć. To żaden wstyd jej używać. W razie skurczu pomoże nam utrzymać się na wodzie zanim dotrze pomoc. Jezioro to nie basen, z którego szybko można wyciągnąć tonącego. Tutaj trzeba szukać na dużych głębokościach, to zmniejsza szanse na ratunek - tłumaczy Grzegorz Ostrówka.
Nie poradzili sobie z falą
Kajakarze i pedałujący na wodnych rowerkach też potrafią przysporzyć problemów. Ratownicy doświadczyli już tego także tego lata. Ci, którzy przyjechali w pierwszy lipcowy weekend, trafili na niesprzyjającą pogodę: wiało i lało. Turyści nie chcieli jednak zrezygnować z atrakcji Soliny. Wypływali rowerkami i kajakami. Niektórzy nie poradzili sobie z falą, która była tak mocna, że zniosła ich do zapory. Nie mogli wydostać się z tej strefy, woda zaczęła zalewać sprzęt. Inni wypłynęli za daleko, dzwonili, że nie mają siły wrócić, a zapada zmierzch. Musieliśmy interweniować - opowiada Ostrówka.
Podczas nocnych akcji zagrożeniem są pływający na pontonach i łodziach. Większość żeglarzy i wędkarzy wie, że słysząc silnik, trzeba poświecić lampką czy nawet komórką, żeby załoga ratowniczej motorówki mogła ich zlokalizować.
- My płyniemy szybko i jest ryzyko, że w ciemności ich nie zauważymy - mówi Ostrówka.
Akcje nocne są wyzwaniem. Także te, które prowadzone są we mgle, w trudnych warunkach. Tak jak w sierpniu ub. roku, gdy na jeziorze w upalną niedzielę nagle rozszalała się burza. Sto osób było na wodzie. Trzeba było po nie płynąć, a ściana deszczu przesłaniała wszystko. - A potem jeszcze do trzeciej nad ranem ściągaliśmy kajaki, rowerki, łodzie wiosłowe i żaglówki, które zostały na akwenie - opowiadają woprowcy.
Wspominają też szkwał w czasie regat optymistów dla małych żeglarzy. W parę minut wszystkie łódki położyło na wodzie. Wtedy nikomu nic się nie stało, ale woprowcy przyznają, że gdy tonie dziecko i na pomoc jest już za późno, to dla nich szczególnie trudny moment w ich pracy.
- Każdy z nas ma gdzieś w głowie taką akcję, którą zapamięta na zawsze - mówi Grzegorz Ostrówka.