Bo ojciec był porywczy. Funkcjonariuszy o przestępstwie zawiadomił Władysław K., sąsiad zamordowanego
Do wyroku skazującego wystarczyły poszlaki i kiepska opinia, jaka o Walentym G. krążyła we wsi. Kiedy zamordowany został jego syn, Józef, winę przypisano ojcu. Słusznie?
Od 28 lipca do 4 sierpnia 1948 roku milicjanci z posterunku w Czaplinku prowadzili dochodzenie w sprawie zabójstwa 16-letniego Józefa G., do którego doszło we wsi Stare Drawsko. Funkcjonariuszy o przestępstwie zawiadomił Władysław K., sąsiad zamordowanego.
„Udałem się natychmiast z dwoma milicjantami na miejsce wypadku i stwierdziłem, że zabójstwo zostało dokonane, lecz zwłoki nie znajdują się na miejscu rzekomego morderstwa, lecz zostały przez rodziców przeniesione do mieszkania, złożone na łóżku, a nawet już umyta twarz i nogi zabitego. Po obejrzeniu zwłok skonstatowałem, że zabity został uderzony tępym narzędziem w czoło nad prawym okiem i w prawą rękę oraz ma w czubie głowy ciętą ranę zadaną nożem czy też bagnetem” – w sprawozdaniu z dochodzenia pisał komendant posterunku MO w Czaplinku.
Zaznaczył, że wszystkie ślady na miejscu zbrodni – w oborze, należącej do zabudowań gospodarstwa G. - zostały zatarte przez mieszkańców wsi, którzy przybiegli zobaczyć, co się wydarzyło. Nie były to czasy taśm zabezpieczających, czy techników, pracujących niczym Lincoln Rhyme i Amelia Sachs na kartach „Kolekcjonera kości” i innych powieści kryminalnych Deavera. Skrupulatny mundurowy zaznaczył też, że stwierdzenie śladów usunięcia zwłok było niemożliwe, bo znajdujące się w oborze „dwie jałówki, trzy owce i trzy kozy stratowały nawóz na całej jej powierzchni”.
W mieszkaniu ofiary milicjant znalazł zakrwawioną koszulę i spodnie robocze z „plamą krwi na prawej nogawicy”, które należały do Walentego G., ojca 16-latka. To było podstawą do zatrzymania i przewiezienia mężczyzny na posterunek w Czaplinku oraz osadzenia w areszcie.
Przeprowadzona sekcja zwłok wykazała, że 16-letni Józef nie zginął od ciosów w głowę. Został uduszony. To zostanie jednak po kilku miesiącach podważone.
Brakowało narzędzia zbrodni, naocznych świadków, miejsce odnalezienia zwłok było zadeptane, ciało umyte, a jedyną poszlaką były zakrwawione ubrania ojca ofiary. Śledztwo musiało się oprzeć na wnikliwych przesłuchaniach. Na ich podstawie udało się odtworzyć przebieg dnia, który dla nastolatka zakończył się tragicznie.
27 lipca 1948 roku Józek woził z ojcem zboże z pola do stodoły. Około godz. 22, kiedy rozładowali ostatni ładunek żyta, Walenty sprowokował kłótnię. Według zeznań jego żony, Franciszki, miał do niej i do syna pretensje, że zbyt późno i za mało pomogli mu w pracy. – Burczał na mnie mówiąc, że mi przywali widłami – relacjonowała kobieta. Wyznała, że życie z Wincentym było pasmem cierpień i upokorzeń.
- Był taki moment, że chciałam dzieci zabrać i wyjechać do Polski centralnej, do pracy w fabryce – zeznała sędziemu śledczemu. Dlaczego? – Jako mąż i ojciec dzieciom oskarżony odnosił się stale ordynarnie do nich i do mnie. Były wypadki częstego bicia mnie, dzieci rzadziej. Mnie bił z byle powodu, od razu trzasnął w twarz czy po karku. Pierwszy raz uderzył mnie dwa tygodnie po weselu, a później od czasu do czasu – zeznania te dowodzą, że o dochodzeniu swoich praw wiele kobiet kilkadziesiąt lat temu nawet nie myślała. Ratunkiem dla nich bywał co najwyżej zrealizowany plan ucieczki.
27 lipca 1948 roku skończyło się na kłótni. Po rozładowaniu zboża Walenty – jak zapewniła żona – poszedł spać. Józef pozostał na podwórzu, by nakarmić jeszcze zwierzęta. Poprosił matkę, by pozwoliła mu jeszcze odwiedzić harcerzy, którzy mieli obóz nieopodal ich zabudowań. Było to około godz. 23. 40-letnia Franciszka zeznała, że więcej syna już nie widziała.
46-letni Walenty do zabicia syna od początku się nie przyznawał. Również, kiedy składał wyjaśnienia sędziemu śledczemu. – O godzinie 23.30 żona zbudziła mnie na kolację, a po niej udałem się do stajni, by sprawdzić, czy jest zamknięta. Noc była jasna. Około godziny 24 wypuściłem psa z obory. Zawsze to robiłem po kolacji – tłumaczył. Na koniec zamknął oborę, w której to 28 lipca o godz. 5.30 znalazł ciało syna. Wcześniej zwłok – jak twierdził - nie zauważył, co w wątpliwość poddali śledczy: „Nie polega to na prawdzie, ponieważ nogi trupa leżały w odległości od progu tylko 70 centymetrów i gdy widział leżące cielęta, to na pewno, gdyby leżał wówczas trup jego syna, to z całą pewności by go widział” – stwierdził milicjant, badający sprawę. Wyjaśnił też pochodzenie śladów krwi na koszuli i spodniach – powstały, kiedy przenosił ciało chłopaka z obory do domu.
Szczekające psy – ten wątek był szczególnie wnikliwie badany w tej sprawie. Sąsiad, który wezwał milicję, Władysław K.: - Oskarżony stale wychodzi na podwórze, kiedy w nocy psy szczekają, a w tę noc, mimo że psy mocno szczekały, nikt nie wychodził z mieszkania – zauważył. – Psy oskarżonego są złe i nie dopuszczają nikogo do mieszkania w nocy. Jest rzeczą wykluczoną, żeby kto obcy mógł wejść na podwórze, bo by go psy rozszarpały. W tę noc oba były na podwórzu i szczekały. Moim zdaniem nikt obcy wejść tam nie mógł.
Nie mógł, ale... od której godziny? Bo zdaniem Franciszki psy na podwórze wypuszczone były już o 10, a nie przed północą.
Sąsiad zeznał też, że jego żona widziała sam moment otwarcia rano drzwi do obory. – G. otworzył, zajrzał i spokojnie zawołał żonę Franię: „Chodź tu coś ci pokażę!”. Ona załamała ręce i zaczęła krzyczeć. Wtedy wyszło cielę i Walenty tylko krzyczał do żony, żeby zapędziła cielę do obory – opisał. Dodał też, że nie wie, jaki cel mógłby mieć G., zabijając syna. – Najwyżej mógł to zrobić niechcąco, ze złości – zakończył zeznania sąsiad.
Komendant posterunku MO w Czaplinku zwrócił też uwagę na zeznania jednego z harcerzy, który stał na warcie obozowiska. Nocą usłyszał on przeraźliwy krzyk, pobudził kompanów, przeszukali najbliższą okolicę, jednak nie zauważyli nic podejrzanego.
W toku postępowania wyraźnie zaznaczyła się jeszcze jedna tragedia, która dotknęła rodzinę G. Dwa lata wcześniej na życie targnęła się Janina, córka Walentego. „Walenty G. był porywczy i nieopanowany. Nikt mu w niczym nie dogodził, bił i maltretował nie tylko żonę i dzieci, lecz nawet zwierzęta domowe. Skutkiem tego maltretowania w 1946 roku pozbawiła się życia jego 18-letnia córka. Dziewczyna utopiła się w jeziorze.
Prokurator sformułował akt oskarżenia 8 listopada 1948 roku. Oskarżył Walentego G. o zabójstwo, o to, że w nocy z 27 na 28 lipca w zamiarze pozbawienia życia swego syna uderzył go tępym narzędziem w głowę, potem udusił. „Świadek (żona oskarżonego – dop. red.) oświadcza, iż przed dokonaniem zabójstwa, to jest około godz. 23, denat znajdował się jeszcze w obejściu gospodarstwa, a godzinę później Walenty G. sam zamykał oborę, w której rano znaleziono zwłoki. Świadek wyklucza, aby przed godz. 24, to jest przed zamknięciem obory, ktokolwiek z osób obcych mógł zwłoki w oborze umieścić (...)” – podkreślił w uzasadnieniu prokurator. „G. nie przyznał się do zabójstwa syna i wyjaśnił, że zamykając oborę nie zauważył znajdujących się tam zwłok, lecz jakim sposobem znalazły się one w zamkniętej oborze – tego wyjaśnić nie mógł”.
Rozprawę w Sądzie Okręgowym w Koszalinie wyznaczono na 17 grudnia 1948 roku. Oskarżony został na nią doprowadzony z koszalińskiego aresztu. Do winy się nie przyznał. A zeznania rozpoczął od... wyjaśnienia, dlaczego dwa lata wcześniej jego córka popełniła samobójstwo. – Powodem była nieszczęśliwa miłość, zakochała się bowiem w żonatym człowieku, co wynika z listu, który mi zostawiła – stwierdził. Od razu dodał, że nad dziećmi się nie znęcał. W istotnej dla sprawy części podtrzymał swe zeznania. Spał, po godz. 23 zjadł kolację, wyszedł zamknąć oborę, która zamykała się tylko od zewnątrz, wtedy – a nie wcześniej – wypuścił psy. Popełnił jednak błąd – relacjonując zdarzenia poranka powiedział, że zaalarmował żonę słowami: „chodź zobacz, synowi się coś stało!”. Dopytywany, skąd wiedział, że „coś się stało”, skora sam mówił, że śladów walki widać nie było – długo milczał. Wreszcie oświadczył: - Syn miał sine ręce i dlatego myślałem, że jest zabity. Lub zemdlony. Zakończył też, że o zabójstwo podejrzewa sąsiada, który się synowi często „odgrażał”.
Czy na pewno nie było cienia wątpliwości, że Walenty zabił? Wnikliwa analiza zeznań jego żony pozwala zauważyć pewne nieścisłości. Otóż przed sądem przyznała, że to ona chciała, by przenieść zwłoki syna z obory do domu i umyć ciało z gnoju. To podważa argument o zacieraniu śladów. Pojawił się też wątek dwóch obcych osób, które drugi syn – mały Zygmunt G. – tego wieczora widział przy obejściu. – Józka na kolacji nie było. Po kolacji psy zaszczekały. Jeden był na łańcuchu, drugi na lince – zeznał. – Wyszedłem popatrzeć. Widziałem dwóch uciekających, którzy wybiegli z podwórza koło piwnicy. Uciekali w kierunku szosy.
O ojcu synek powiedział jedno: - Tatuś nie bił mnie bardzo. Bił tylko wtedy, jak zasłużyłem.
Sędziowie zmienili kwalifikację czynu i uznali Walentego G. za winnego nieumyślnego spowodowania śmierci, skazując go na osiem lat więzienia.
Pełnomocnik Walentego G. od wyroku złożył apelację. „Sprawa niniejsza jest wybitnie poszlakowa i wniosek o winie sąd oparł jedynie na rozumowaniu, że nikt inny, jak oskarżony, nie mógł zabić” – koszaliński adwokat Stanisław Żukowski rozpoczął długą listę zażaleń. Zauważył, że Sąd Okręgowy pominął wątek dwóch uciekających osób, które widział mały Zygmunt. „Mogli to być złodzieje, którzy spotkali się z powracającym Józefem i z obawy poznania zadali cios w głowę i przydusili go” – rozważał.
Nad sprawą pochylili się sędziowie Sądu Apelacyjnego w Gdańsku. Walenty G. wciąż nie przyznawał się do winy. Powołany biegły medyk sądowy stwierdził inną przyczynę zgonu – nie uduszenie, ale wstrząs mózgu w wyniku kilkukrotnego uderzenia tępym narzędziem w głowę, który to doprowadził do śmierci.
3 czerwca 1949 roku wyrok koszalińskiego sądu został uchylony – gdański skład również uznał Walentego G. za winnego nieumyślnego spowodowania śmierci syna, ale skrócił czas odsiadki – z ośmiu do pięciu lat. Czy słusznie? To wiedział już tylko więzień...