Brzescy Kresowianie
Maria Andryasiewicz-Myśliwska ze Śniatyna i Kazimierz Urbanik z Krzemieńca to Kresowianie, pierwsi maturzyści (rok 1948) Liceum im. Bolesława Chrobrego w Brzegu. Maria stała się kronikarzem swego rodzinnego miasta, a Kazimierz – genialnym polskim matematykiem. Oto ich biografie.
Potomkowie polskich Ormian
Maria Andryasiewicz-Myśliwska (rocznik 1929) pochodzi z wielopokoleniowej pokuckiej rodziny nauczycielskiej. Jej dziadkiem był Antoni Andryasiewicz, Ormianin, zarządca w Tuczapach – w jednym z majątków bogatego ziemianina Mikołaja Krzysztofowicza (1846-1935). Tam poznał swoją późniejszą żonę – Antoninę Merker, pokojówkę, z którą miał czwórkę dzieci: Marię (1886-1907), Bogdana (1888-1909), Wiktora (1893-1942) i Waleriana (1895-1941). Antoni Andryasiewicz zmarł młodo i zostawił żonę z czwórką małych dzieci. Sytuacja materialna wdowy wydawała się beznadziejna (nie miała po mężu renty) i wtedy z pomocą pośpieszył Krzysztofowicz: wykonał piękny gest, darowując swej dawnej pokojówce trzy hektary ziemi.
Za pieniądze z dzierżawy tej darowizny wybudowała mały domek i wykształciła czwórkę swych dzieci. Wszystkie ukończyły seminaria nauczycielskie w Zaleszczykach bądź w Kołomyi i podjęły pracę w szkołach. Jest to przykład imponującej dalekowzroczności, przedsiębiorczości i poświęcenia matki, bo sama miała tylko trzy klasy szkoły powszechnej.
Antonina Andryasiewicz męża i wszystkie swoje dzieci pochowała na cmentarzu w Śniatynie. Córka Maria (po kąpieli w maju w Czeremoszu) i syn Bogdan zmarli młodo na skutek przeziębienia.
Drugi syn, Wiktor Andryasiewicz, który był nauczycielem w Śniatynie, ożenił się z Wiesławą Kornaszewską (1900-1995), wywodzącą się też z wielopokoleniowej rodziny nauczycielskiej. Jego teściem był Artur Kornaszewski – przez 40 lat nauczyciel w Rożnowie pod Kosowem, a siostrą jego żony – Ida Kornaszewska (1898-1919) – absolwentka seminarium nauczycielskiego w Zaleszczykach, która zapisała piękną kartę w obronie Lwowa i spoczywa na słynnym Cmentarzu Orląt Lwowskich.
Wiktor Andryasiewicz zmarł na skutek przeziębienia w 1942 roku, w czasie okupacji Śniatyna przez Niemców. Jego żona, Wiesława, w 1944 roku postanowiła pierwszym transportem ekspatriacyjnym z córkami Marią i Zdzisławą oraz ojcem, Arturem Kornaszewskim, wyjechać ze Śniatyna na Śląsk, do Brzegu. Jej syn, Bogdan, poszedł na ochotnika z armią Berlinga i tydzień po swych osiemnastych urodzinach (w lutym 1945 roku) zginął na Wale Pomorskim. Rodzina nigdy nie dowiedziała się, gdzie go pochowano.
Antonina Andryasiewicz, mocno przywiązana do Śniatyna, nie chcąca opuścić swego domu i zostawić cmentarza, gdzie spoczywał jej mąż i dzieci, nie dołączyła do transportu, którym jechali jej najbliżsi. Uważała, że powinna pilnować rodzinnego majątku i grobów najbliższych. Ale w 1946 roku, gdy ze Śniatyna wypędzono już polskich księży – proboszcza Jana Puka i wikarego Tadeusza Wojciechowskiego (późniejszego profesora w Papieskiej Akademii Teologii w Krakowie) – i kiedy od Sowietów usłyszała ultimatum: albo jedziesz do Polski, albo „na białe niedźwiedzie”, wsiadła do ostatniego transportu i po kilku tygodniach dołączyła do rodziny w Brzegu.
Jej wnuczka, Maria Andryasiewicz-Myśliwska, ukończyła w Brzegu liceum i była koleżanką z klasy słynnego matematyka Kazimierza Urbanika – późniejszego rektora Uniwersytetu Wrocławskiego, z którym wspólnie zdała maturę i napisała o nim interesujące wspomnienia. W Brzegu przez lata pracowała w brzeskim banku. Śpiewała też w chórze dziewczęcym prowadzonym przez Edmunda Kajdasza przy Polskim Radiu we Wrocławiu. Po roku 1989 żywo zaangażowała się w działalność Kresowian: współorganizowała zjazdy śniatynian w Brzegu Dolnym, gdzie osiadło setki jej krajan, oraz zbierała dokumentację o swoich przodkach i ziemi rodzinnej.
Kazimierz Urbanik – geniusz matematyczny
Krzemieniec jest miastem rodzinnym prof. Kazimierza Urbanika (1930-2005) – jednego z najwybitniejszych polskich matematyków drugiej połowy XX wieku. Jego błyskotliwą karierę naukową można porównywać w pewnym sensie do fenomenu kariery Stefana Banacha. Obaj geniusze matematyczni pochodzili z biednych, plebejskich rodzin. Banach był synem praczki, Urbanik synem cieśli. Mieli szczęście, bo urodzili się i przeżyli lata chłopięce w miastach (Kraków, Krzemieniec) mających renomowane szkoły.
Ojciec Kazimierza Urbanika, Augustyn (1898-1981), zatrudniony był w pracowni stolarskiej przy Liceum Krzemienieckim i to był wielki bonus, który otrzymał Kazimierz Urbanik na początku swej drogi edukacyjnej. Dzięki pracy ojca mógł zostać uczniem Szkoły Ćwiczeń w Liceum Krzemienieckim, a na czesne w tej szkole nie każdego było stać.
W wywiadzie udzielonym Magdalenie Bajer Kazimierz Urbanik mówił z entuzjazmem o swoich krzemienieckich latach. Podczas wakacji – czytamy w jego relacji – odbywały się warsztaty różnych ognisk plastycznych z całej Polski i ja, czując się bardzo ważny, chodziłem za artystami, nosząc sztalugi (robione przez ojca), no i sam też coś rysowałem. Trzy ogrody dzieliły nasz dom od dworku, gdzie urodził się Słowacki i mieszkali państwo Beću.
Augustyn Urbanik, ojciec Kazimierza, był legionistą Józefa Hallera i uczestnikiem obrony Lwowa. Gdy Krzemieniec zajęli Sowieci, trafił na listę przeznaczonych do wywózki na Sybir. Urbanikowie mieli szczęście, bo nie zdążono ich jednak wywieźć, gdyż w czerwcu 1941 roku Krzemieniec zajęli Niemcy. Zaczął się czas innych niebezpieczeństw. Niemcy zamknęli polskie szkoły w Krzemieńcu. Kazimierz zaczął uczęszczać na tajne komplety, a jego ojca – Augustyna zmobilizowano później do wojska i wysłano na front.
Wiosną 1945 roku Kazimierz Urbanik z matką – Rozalią z Milewskich (1903-1985) i pięcioletnim bratem Januszem (później prawnikiem i długoletnim pracownikiem brzeskiego Beselu) przyjechali do Brzegu. Po osiedleniu się w tym śląskim miasteczku doświadczyli wielkiej biedy, bo ojciec przebywał jeszcze w wojsku, a matka była inwalidką – miała amputowaną nogę do wysokości biodra i poruszała się przy pomocy drewnianej protezy. Urbanikom pomagali sąsiedzi.
Po demobilizacji Augustyn Urbanik przyjechał do Brzegu i przyjął posadę stolarza w brzeskim browarze. Wówczas poprawiła się sytuacja rodzinna, bo Urbanik był wszechstronnym stolarzem i sąsiadom oraz znajomym robił meble i różne sprzęty (m.in. stolnice, krzesła, stoły i beczki). Niektórzy brzeżanie do dziś korzystają z tych wyrobów. Syn Kazimierz, genialny matematyk, ale abnegat w wielu życiowych sprawach, odziedziczył jednak talenty po ojcu i lubił w wolnych chwilach majsterkować.
We wrześniu 1945 roku Kazimierz Urbanik zaczął uczęszczać do Liceum im. Bolesława Chrobrego w Brzegu. Był wyjątkowo wszechstronnym uczniem. Dobrze rysował, zwłaszcza karykatury. W 1946 roku za namalowanie na planszy z rysunkiem świni wiszącej w gabinecie biologicznym – wspomina jego koleżanka szkolna Maria Andryasiewicz-Myśliwska – karykatury Stalina umieszczonej na ryju zwierzęcia omal nie wyleciał ze szkoły. Został aresztowany przez milicję. Miał wówczas 16 lat. Nie wiadomo, jakim sposobem dyrektor liceum Józef Kaczkowski wybronił Kazika z tej afery, bo mogła się skończyć dla niego tragicznie.
Poseł, piłsudczyk dyrektorem liceum brzeskiego
Nie sposób nie przypomnieć tu sylwetki Józefa Kaczkowskiego (1892-1954), któremu wiele zawdzięczał Kazimierz Urbanik. Kaczkowski pochodził z Mazowsza. Studiował we Lwowie i Krakowie. Był z wykształcenia polonistą mającym w swym dorobku próby literackie. Napisał dramat w trzech aktach „Dla ojczyzny” o powstaniu kościuszkowskim (1917) oraz „Pierścień – baśń dramatyczna” (1922).
W II Rzeczypospolitej był wyjątkowo aktywnym społecznikiem działającym w wielu organizacjach patriotycznych i oświatowych, sprawnym organizatorem. Nim został pierwszym dyrektorem liceum w Brzegu i pionierem polskiej oświaty na Śląsku miał za sobą barwną kartę działalności politycznej. Był piłsudczykiem, po zamachu majowym członkiem BBWR i posłem na Sejm z ziemi kieleckiej, prezesem rady miejskiej w Dąbrowie Górniczej, a w latach 1934-1939 prezydentem Sosnowca. Opublikował wiele artykułów o tematyce edukacyjnej. Przyjaźnił się z Juliuszem Kadenem-Bandrowskim – pierwszorzędnym pisarzem II RP.
Gdy Bandrowski pisał swą nagradzaną powieść „Czarne skrzydła” o walce z kapitałem francuskim na Śląsku (zekranizowaną przez Ewę i Czesława Petelskich), mieszkał w Sosnowcu u Kaczkowskiego. Po wojnie Kaczkowski był czołowym działaczem Związku Nauczycielstwa Polskiego – początkowo w Brzegu, a później we Wrocławiu, gdzie zmarł w 1954 roku.
Kazimierz Urbanik powiedział o nim: Niepowtarzalny jest każdy człowiek, ale mój dyrektor Kaczkowski zasłużył, by mówić o nim: wspaniały, cudowny, dobroduszny, wyrozumiały, ale bardzo wymagający pedagog dużego formatu.
Kazimierz Urbanik w brzeskim liceum był prymusem. Miał też talent aktorski. Grał w teatrze szkolnym, m.in. w „Weselu” Wyspiańskiego (z tego spektaklu zachowały się fotografie). Po latach jego koledzy wspominali, że zadania z matematyki rozwiązywał szybko i nigdy nie odmawiał pomocy. Zgodził się nawet pomóc starszym kolegom z Liceum Wieczorowego dla Pracujących w rozwiązaniu zadań podczas ich matury. Zamknięto go w szafie stojącej w klasie, gdzie odbywał się egzamin, a on – przyświecając sobie latarką – rozwiązywał na kartkach zadanie po zadaniu i wysuwał je przez szparę, aby trafiły do potrzebujących kolegów.
W tym brzeskim liceum, w którym dominowali przesiedleńcy z Kresów, do legendy przeszedł pochodzący z Wołynia szkolny woźny Józef Jarosiński. Niektóre lekcje odbywały się w godzinach popołudniowych (w zimie już po zmroku), więc gdy ze względów oszczędnościowych w mieście wyłączano światło, woźny wchodził do klasy i pytał prowadzącą lekcję matematyki prof. Wandę Kubrycht”: „Czy pani nie potrzebuje świcy?”. „Potrzebuję, nawet dwóch świec – odpowiadała nauczycielka – ale woźny mógłby, wchodząc do klasy, zdjąć czapkę z głowy”. „Po co mam zdejmować czapkę? – pytał woźny. – Żebym ją zgubił?”. Wanda Kubrycht, pochodząca ze Stanisławowa absolwentka Uniwersytetu Lwowskiego, zaskarbiła sobie szczególną sympatię Kazimierza Urbanika, który nazywał ją zawsze „pierwszą nauczycielką matematyki i inspiratorką późniejszych studiów matematycznych na Uniwersytecie Wrocławskim”.
O wspomnianym woźnym z brzeskiego liceum zachowało się wiele anegdot. Znane było jego powiedzonko: „Ja i dyrektor zadecydowaliśmy....”. Zbigniew Wojcieszek, kolega Urbanika z lat gimnazjalnych, również Wołyniak (później pułkownik Wojska Polskiego), przywołuje w swych wspomnieniach kilka anegdot o woźnym Józefie Jarosińskim. Oto jeszcze jedna z nich: Woźny miał obowiązek dzwonić na każdą przerwę. A ponieważ miał kłopoty z pamięcią, po każdej przerwie rysował kreskę na wiszącej na korytarzu tablicy.
Młodzież często dopisywała mu tam kreski i zdarzało się, że Jarosiński dzwonił na dużą przerwę (która czasowo trwała dłużej niż inne) już po drugiej, a nie po trzeciej lekcji. Wówczas przestrzegający dyscypliny dyrektor liceum Józef Kaczkowski pytał głosem stanowczym: „Dlaczego woźny dzwoni na dużą przerwę już po drugiej lekcji?”. Jarosiński stawał przed dyrektorem na baczność i flegmatycznym głosem informował: „Bo na tablicy mam trzy kreski”. Dyrektor na to: „Niech woźny nie patrzy na kreski, tylko na zegarek!” i zdenerwowany zatrzaskiwał drzwi do swego gabinetu.
Gdy w 1947 roku Brzeg odwiedził ówczesny prymas Polski kardynał August Hlond z towarzyszącym mu prymasem Anglii, Kazimierz Urbanik witał ich w imieniu śląskiej młodzieży. Rok później podjął studia na Uniwersytecie Wrocławskim, które po czterech latach ukończył, uzyskując dyplomy magisterskie dwóch kierunków: matematyki i fizyki.
Już jako student pierwszego roku zwrócił na siebie uwagę wrocławskich uczonych z dawnej lwowskiej i warszawskiej szkoły matematycznej – Hugona Steinhausa i Edwarda Marczewskiego. Na trzecim roku studiów został asystentem.
Edward Marczewski, wspominając swego ucznia, napisał: Zobaczyłem Urbanika po raz pierwszy jako osiemnastoletniego studenta pierwszego roku na wykładzie rachunku różniczkowego. Była jesień 1948 roku. Zadziwiał mnie aktywnością. Obserwowałem go na różnych wykładach i seminariach. W pewnym momencie uczestniczył bodajże w dziewięciu seminariach i na wszystkich błyszczał. Z rosnącą radością, a później z podziwem przyglądałem się jego twórczości. Jest to największa radość dla nauczyciela, gdy uczeń go przerasta.
Urbanik rzeczywiście zrobił błyskawiczną karierę naukową. W roku 1956 doktoryzował się, rok później habilitował i został docentem, trzy lata później profesorem. W 1965 roku, mając 35 lat, został wybrany na członka korespondenta Polskiej Akademii Nauk. Był najmłodszym członkiem PAN-u w dziejach tej prestiżowej instytucji naukowej. W wieku 45 lat został rektorem Uniwersytetu Wrocławskiego i pełnił tę funkcję przez dwie kadencje, a przez 30 lat był dyrektorem Instytutu Matematycznego na tej uczelni.
Zaczynał od fascynacji topologią, ale potem skoncentrował się na teorii prawdopodobieństwa, stając się jednym z głównych twórców polskiej szkoły prawdopodobieństwa. Jako wiceprezes PAN pełnił kluczową rolę w powstaniu Międzynarodowego Centrum Matematycznego im. Stefana Banacha. Był członkiem PZPR, ale nie przejmował się ideologią.
Przynależność do partii wykorzystywał, wspierając i osłaniając młodą kadrę naukową, wśród której było sporo młodzieży o skłonnościach dysydenckich. Osłaniał matematyków przed atakami o podłożu politycznym, m.in. swego przyjaciela doc. Bolesława Gleichgewichta – wrocławskiego działacza opozycyjnego. Jako rektor wykorzystywał często tzw. miejsca rektorskie, aby przyjąć na studia osoby o „nieprawomyślnym pochodzeniu politycznym”. W jego domu często gościli Hugo Steinhaus, Edward Marczewski, Andrzej Lelek i Bronisław Knaster.
Miał wyjątkowy autorytet i prestiż w środowisku uniwersyteckim. Dowodem na to jest, iż po upadku PRL i przejęciu władzy przez „Solidarność” nadal wybierany był na dyrektora Instytutu Matematycznego. W 2003 roku zapadł na chorobę nowotworową i zaczął przechodzić ciężkie operacje. Nigdy nie skarżył się na cierpienia fizyczne.
Do końca życia wykładał na uniwersytecie. Był podziwiany jako wykładowca za precyzję i elegancką prezentację wywodu. Jego uczniowie, a później profesorowie Uniwersytetu Wrocławskiego, m.in. Zbigniew Jurek, Jan Rosiński i Wojbor Andrzej Woyczyński, wspominali, iż siedzieli na jego wykładach jak zahipnotyzowani: łączył siłę dedukcji z jasnością i zwięzłością wykładu. Gościł z wykładami na wielu uniwersytetach europejskich i amerykańskich. Stworzył czasopismo „Probability and Mathematical Statistics” (PMS), które jest wysoko notowane na liście filadelfijskiej. Był jednym z pierwszych, który wprowadzał sieć komputerową na Uniwersytecie Wrocławskim, mimo iż sam nigdy nie dotknął klawiatury komputera. Swoje artykuły pisał ołówkiem. Był doktorem honoris causa Uniwersytetu Łódzkiego i Politechniki Wrocławskiej.
Szkoła teorii prawdopodobieństwa, którą stworzył we Wrocławiu, była kontynuacją tradycji szkoły matematycznej Hugona Steinhausa. Wojciech Giełżyński w artykule opublikowanym w „Polityce” w 1972 roku napisał, że po śmierci wielkich twórców lwowskiej szkoły matematycznej we Wrocławiu (a miał na myśli głównie Hugona Steinhausa) we Wrocławiu został już tylko mit i prof. Urbanik”.
Kazimierz Urbanik do końca życia utrzymywał bliskie stosunki towarzyskie ze swoimi kolegami licealnymi z Brzegu i przyjeżdżał na zjazdy absolwentów. Ożenił się w roku 1952 ze Stefanią Przyborowską (rocznik 1920) – córką zarządcy majątków ziemskich (m.in. Moysów i Jaruzelskich) na Pokuciu. Poznał ją w Brzegu, gdy jako korepetytor uczył matematyki jej brata, Witolda Przyborowskiego – żołnierza armii Berlinga, późniejszego docenta w Akademii Rolniczej w Krakowie.
Stefania Urbanikowa młodość spędziła w Śniatynie i po wojnie była absolwentką Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Urbanikowie mieli dwoje dzieci: syna Witolda (rocznik 1953), fizyka związanego z Uniwersytetem Ekonomicznym we Wrocławiu, i córkę Jagodę (rocznik 1955), architektkę, uczennicę prof. Jerzego Rospendowskiego, związaną z Politechniką Wrocławską, autorkę m.in. „Leksykonu zieleni Wrocławia”.