Buntownik zza krat
- Wychodźcie, jesteście wolni! – wołał, otwierając kolejne cele. Chwilę wcześniej zaatakował strażnika, który cudem wyszedł z życiem. Więźniowie nie uciekli. Stanęli w obronie mundurowego.
Brutalny napad na strażnika. Kradzież pęku kluczy, próba wywołania buntu wśród współosadzonych i ucieczki zza krat. Takie rzeczy tylko w filmie? Nie tylko, bo iście filmowe scenariusze pisze samo życie. A czasem można wręcz rzec, że... lepiej tego scenarzysta by nie wymyślił. W roku 1946 takie właśnie sceny rozegrały się w areszcie przy ul. Młyńskiej w Koszalinie. Zakończyły się zarzutem usiłowania zabójstwa i surową karą.
Jak długo 26-letni Wincenty S. planował próbę ucieczki – tego nie dowiemy się już nigdy. Do zarzucanej mu zbrodni w toku postępowania się nie przyznał. Ale to, czego wspólnie z dwoma kolegami z celi się dopuścił, widzieli inni. Widzieli i zrelacjonowali. Wincenty zaprzeczał, a to tylko zadziałało na jego niekorzyść.
16 maja 1946 roku. Po godz. 20 strażnik więzienny Tadeusz F. rozpoczął wieczorny obchód po korytarzach aresztu przy ul. Młyńskiej w Koszalinie. Zaszedł do celi nr 95, w której osadzeni byli tzw. kalifaktorzy, czyli więźniowie funkcyjni. Pełnili oni służbę porządkowych na terenie zakładu. Podczas rozmowy strażnik usłyszał pukanie, dobiegające z celi nr 109. Więźniowie krzyczeli, że chcą opróżnić nocniki. Strażnik poszedł otworzyć im drzwi. Na szczęście zapomniał zamknąć kalifaktorów.
– Gdy otworzyłem drzwi do celi nr 109, wyszli z niej Wincenty S. i Stanisław Z. z pełnymi nocnikami – zeznawał 21-letni funkcjonariusz ówczesnej Straży Więziennej. – Udali się do ustępu, a po chwili wrócili z opróżnionymi nocnikami. Najpierw do celi wszedł Z., a po nim S., który – kiedy chciałem zatrzasnąć drzwi, rzucił się na mnie, chwycił mnie pod gardło i zaczął mnie dusić. Doskoczył do mnie wtedy Z. oraz Feliks P. i przewrócili mnie na korytarzu. Wyrwali mi z ręki klucze. Stanisław Z. chwycił mnie za gardło i dusił, a Wincenty S. wepchnął mi rękę do ust. Udało mi się na chwilę tę rękę wyrwać i zawołać o pomoc. Gdyby nie pomoc, na pewno by mnie udusił - podsumował.
I słowa te nie były przesadzone. Kiedy krzyk usłyszeli więźniowie z celi nr 95 i rzucili się mundurowemu na ratunek. Zalany był krwią. Płynęła z nosa i z ust, do których całą dłoń wepchnął Wincenty S. Pięciu kalifaktorów rzuciło się na ratunek Tadeuszowi F. Jeden z nich stoczył bójkę z Feliksem P. Kolejny pomógł strażnikowi skryć się w więziennej fryzjerni, oddzielonej kratą od pozostałej części aresztu, skąd wszczęto alarm. Trzeba było działać szybko, bo Wincenty S. pootwierał inne cele, namawiając więźniów do ucieczki.
W „czystowojskowej” – jak sam określił – celi nr 96 siedział Mieczysław N. – Usłyszałem na korytarzu jakieś hałasy i krzyki - zeznawał. – Po chwili ktoś otworzył drzwi do naszej celi i zawołał „wychodźcie”. Pozostali więźniowie zwrócili ku mnie, jako najstarszemu twarze i oczekiwali, co ja powiem. Wtedy domyśliłem się, że to napad na służbę więzienną i zawołałem „zamknąć drzwi”. Jeden z więźniów z naszej celi je przymknął. Po chwili ktoś ponownie od korytarza je otworzył i zawołał: „dlaczego nie wychodzicie?”, na co ja krzyknąłem do niego „zamknąć drzwi”.
Pierwszy na pomoc Tadeuszowi F. rzucił się 19-letni Stanisław G., więzień funkcyjny z celi nr 95. – Kiedy wybiegłem na korytarz, zauważyłem rozkrzyżowanego na podłodze Tadeusza F. Wincenty S. leżał na nim i dusił go. Stanisław Z. klęczał na jego prawej ręce, Feliks P. na lewej. Kiedy oderwałem S. od funkcjonariusza, rzuciłem się na P., a Z. odskoczył sam. Wtedy dobiegli pozostali więźniowie z mojej celi. Jeden zabrał strażnika do fryzjerni, skąd zaalarmowali wartowników, znajdujących się na podwórzu więzienia. Ci nadbiegli, oznajmiając swoją obecność wystrzałem z broni. Szybko opanowali sytuację.
Przeciwko wspólnikom napadu – Stanisławowi Z. i Feliksowi P. toczyły się osobne postępowania. Z. – w Sądzie Wojskowym OW II w Koszalinie, P. – w Sądzie Wojskowym 18. Dywizji Piechoty w Białymstoku. Protokół doniesienia w sprawie Wincentego S. trafił do Prokuratury Sądu Okręgowego w Koszalinie.
Protokół dochodzenia w sprawie usiłowania ucieczki więźniów w dniu 16 maja 1946 r. opatrzony jest adnotacją „do wyciągnięcia jak najdalej idących konsekwencji”. Ówczesny naczelnik więzienia ppor. St. Rydlewski podpisał się pod słowami: „(...) więzień śledczy S. Wincenty chciał popełnić zabójstwo, chcąc zamordować funkcjonariusza straży więziennej oddz. Tadeusza F. przez uduszenie i wypuścić wszystkich więźniów, znajdujących się w więzieniu kar.-śled. w Koszalinie. Oddziałowy F. Tadeusz usiłował ratować się przed mordercą z pomocą kalifaktorów: Adolfa K., Stanisława G., Stefana G. i Bolesława K. (...) morderca został ukarany trzydniowym aresztem ścisłym, jednotygodniowym pozbawieniem spaceru i pozbawieniem otrzymywania czterech paczek żywnościowych. (...)”
Akt oskarżenia do Sądu Okręgowego w Koszalinie wpłynął 17 lipca 1946 roku. Zarzut – usiłowanie zabójstwa. Oskarżony do winy się nie przyznał. Z wersją świadków i pokrzywdzonego zgadzał się jedynie fakt, że... nocniki były przepełnione. – Zapukałem w drzwi, aby nam pozwolono je opróżnić – wyjaśniał.
– Oddziałowy F. otworzył drzwi i dwóch więźniów z mojej celi – P. i Z. - wyniosło kubły do ustępu. Ja wyszedłem z nimi po wodę do mycia naczyń. Pierwszy wróciłem z wodą. Gdy zająłem się myciem naczyń, zauważyłem, że P. i Z. szarpią się na korytarzu z Tadeuszem F. Po chwili usłyszałem strzał. Kto strzelał, nie wiem. Wyjrzałem na korytarz i wszedłem znów do celi, gdyż nikogo tam nie zauważyłem. P. i Z. po powrocie z nocnikami mówili, że oddziałowy F. uderzył ich, na co oni mu oddali. Po pewnej chwili weszła do celi komisja więzienna i pytała się, kto dusił oddziałowego. Z. i P. Przyznali się prawdopodobnie ponieważ nie chcieli zostać zamknięci w karcerze – opisywał.
16 sierpnia 1946 roku wiceprezes Sądu Okręgowego M. Kukla przewodniczył rozprawie, podczas której na ławie oskarżonych zasiadł 26-letni Wincenty S. Do winy się nie przyznał. Podtrzymał wcześniejsze zeznania. W ostatnim słowie oświadczył, że... nie ma nic do powiedzenia.
Ponieważ wszyscy świadkowie, w tym pokrzywdzony oddziałowy, podtrzymali wcześniejsze zeznania, spójne, malujące jedną tylko wersję zdarzeń, prokurator śmiało wniósł o jak najsurowszy wymiar kary.
Sąd uznał Wincentego S. za winnego usiłowania zabójstwa funkcjonariusza i wymierzył mu karę 12 lat więzienia oraz odebrał mu prawa publiczne i obywatelskie na lat osiem. "(...) Sąd, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności towarzyszące zajściu i zajście to poprzedzające, uznał, że oskarżony S. niewątpliwie działał w zmowie z innymi więźniami, szczególnie z Z. i P., z którymi dokładnie plan działania i sposób usunięcia głównej przeszkody na wolność omówił. Usunięcie strażnika więziennego nie mogło wywołać hałasu, unicestwienie tego w danych okolicznościach musiało nastąpić niespodziewanie, cicho, więc przez uduszenie” – czytamy w uzasadnieniu wyroku.
Dlatego Sąd przyjął, że S. zaplanował zabójstwo strażnika, a nie zrobił tego, bo z pomocą ofierze przyszli inni więźniowie. Za okoliczność łagodzącą sędziowie przyjęli młody wiek oskarżonego, a obciążającą – brak skruchy, „uporczywe zaprzeczanie oczywistym faktom, wreszcie potworny sposób próby pozbawienia życia pełniącego ciężki obowiązek strażnika więziennego, mordowanego ściskaniem mu gardła i wpychaniem ręki do ust aż do ukazania się krwi. (...) Zarazem wobec tego, że oskarżony dopuścił się tej zbrodni z najniższych pobudek, mających swe źródło w najgorszych instynktach, którymi kierowany zamierzał dokonać mordu na człowieku w stosunku do niego całkowicie niewinnym i to tylko w celu wydostania się na wolność, decydując się poświęcić za cenę jej uzyskania życie ludzkie” sędziowie orzekli o utracie praw publicznych oskarżonego.
Niespełna dwa tygodnie po rozprawie Wincenty S. sporządził prośbę o zastosowanie prawa łaski do Prezydenta Krajowej Rady Nadzorczej. Już nie twierdził, że jest niewinny. Zarzekał się za to, że działał „w stanie najwyższego załamania psychicznego po przebytej chorobie i uwięzieniu”. Przyrzekł w owym piśmie, że więcej już zbrodni się nie dopuści i zapewnił, że pragnie konstruktywnie pracować dla dobra Polski Demokratycznej.
Takie prośby więźniów były dość szczegółowo rozpatrywane. W związku z tą o opinię na temat Wincentego S. poproszony został burmistrz Tuczna, miejscowości skąd za koszalińskie kraty za kradzież (tak zeznał oskarżony) trafił. „Przez cały czas przebywania w Tucznie ob. Wincenty S. dał siebie poznać jako awanturnika, szabrownika i był wykonawcą zleceń swego ojca Stanisława, który w tym czasie pełnił funkcję wiceburmistrza (zabierał rzeczy od Niemców, kozy, zegary, prowadził handel tymi rzeczami i z tego pił wódkę)” – to fragment oświadczenia burmistrza.
Kolejne prośby o ułaskawienie pozostawały jednak bez biegu. Również te, pod którymi podpisała się matka Wincentego, przekonując prezydenta Bolesława Bieruta, że syn był dla niej i jej głuchoniemej córki „podporą i nadzieją”. Pisała też głuchoniema siostra, argumentując, że brat był jej żywicielem, bo sama ze szkół skorzystać nie mogła i zawodu żadnego się nie wyuczyła.
Wreszcie pismo do Bolesława Bieruta popełnił i Wincenty S. „Dwa lata mija, jak ja zostałem skazany wyrokiem Sądu Okręgowego w trybie doraźnym na 12 lat więzienia. Z tego wyroku amnestia z lutego 1947 r. zdjęła mi 4 lata. Od chwili tej, kiedy chciałem popełnić ten czyn i który mi co dzień prawie staje przed oczyma, i który budzi we mnie wspomnienia bardzo smutne i bardzo bolesne, życie moje stało się dla mnie ciężarem większym niż kiedykolwiek, albowiem z chwilą tą stałem się wyrzutkiem społeczeństwa, ściągnąłem na życiodawców moich wstyd i hańbę, smutki i cierpienia, na mnie zaś długoletnie więzienie. Życie to bezradosne i męczące, które doprowadziło mnie nieraz do zwątpienia i rozpaczy nie zdawałoby mi się może tak ciężkim i przygnębiającym, gdyby nie nasuwający mi się wciąż obraz, przedstawiający mi moich biednych, zrozpaczonych rodziców i dręcząca mnie myśl, że może ich nigdy już nie zobaczę (...)” – pisał. Pisał wprost do, jak to ujął, „ojcowskiego serca Obywatela Prezydenta o danie możności do szczerego udziału w odbudowie wolnej Ojczyzny”.
Słowa z pewnością piękne, ale czy do końca szczere? W opozycji z nimi stoi opinia na temat więźnia Wincentego S. z 1950 roku. „Więzień S. Wincenty (...) wykazał wrogą działalność wobec Polski Ludowej i jej Rządu. Zatrudniony jest na kopalni węgla, gdzie pracę swą wykonuje z musu. W stosunku do wymierzonej kary przyznaje się do winy i uważa wyrok za słuszny, jest więźniem niezdyscyplinowanym i nieposłusznym, wobec przełożonych odnosi się arogancko, jest zarozumiały i uparty, za czas odbywania kary dyscyplinarnie karany był kilkakrotnie za awantury i pobicie, i rozsiewanie wrogiej propagandy wobec Polski i odchylanie się od pracy itp.” – podsumował w grudniu 1950 roku naczelnik więzienia w Bytomiu, gdzie trafił Wincenty S. Więzienia, z którego nie uciekł.