Co miasto to taksówkarz
Wrocław. Młody, cieszy się życiem. Gdy usłyszy, że pasażer mówi normalnie, natychmiast pyta „skąd to przybywa” i z miejsca zaczyna obrażać, śmiejąc się jak Zagłoba, że każde inne miasto jest do dupy, a tylko Wrocław najbardziej polski, najbardziej wielokulturowy i ma fajne wyspy. Gdy zaproponuje mu się napiwek, unosi się, po słowiańsku, honorem.
Białystok. Całą drogę śpiewa arię o lokalnych władzach miasta. Opiewa lokalną przyrodę, czego i tak nie słychać w ryczącym z radia disco-polo. Jest dumny z tego, że zna Zenka Martyniuka albo przynajmniej jakiegoś piłkarza Jagiellonii.
Warszawa. Stary. Jego taksometr przypomina zegar z sekundnikiem. Zamiast pod wskazany adres, jedzie do najbliższego szpitala, bo wie, że pasażer dostanie zawału, jeśli nie od jazdy, to od rachunku. Jedzie oczywiście przez Anin i Rembertów. Gdy pasażer mimo to pozostanie przytomny, taksówkarz bierze na litość kłamiąc, że jego babcia walczyła w Powstaniu.
Łódź. Jest miły. Chełpi się, że w jego mieście są największe korki, choć to nieprawda. Opowiada historię upadku zakładu, w którym przepracował całe życie, a który teraz jest kupą gruzu „jak zresztą cała, nieskanalizowana i niepodpiwniczona Łódź.”
Kraków. Słucha Radia Maryja albo RMF Classic. Narzeka na UBER-a. Na postojach czyta kryminały o teoriach spiskowych. Ponury, myli drogę. Nie wie, gdzie to jest, a zanim wstuka adres do swojego GPS-sa za pomocą zabytkowego plastikowego rysika, musi powoli założyć okulary, do czytania, które poza tym nosi dyndające u szyi na pasku.