Czyściciele na gdyńskim Pekinie. Mieszkańcy: Nie damy się wypędzić! [WIDEO]
Nad osiedlem Pekin wisi nieszczęście. Właściciele gruntów chcą odzyskać działki. Mieszkańcy ani myślą opuścić rodzinne domy...
Według doktryny szoku, każde nieszczęście, kataklizm daje szansę na nowe otwarcie. Kiedy w sierpniu 2005 huragan Katrina spustoszył amerykańską Florydę, równając z ziemią Nowy Orlean, wśród głosów współczucia dla mieszkańców, którzy potracili swoje domy, dało się słyszeć i takie, że „nareszcie miasto zostało oczyszczone z mieszkań biedoty”, „otworzyła się czysta karta” i miasto może zostać naszkicowane od nowa.
Gdyni żaden huragan ani tsunami nie grożą. Być może dlatego od kilku miesięcy po cichu próbuje się „wygumkować” lokatorów z gdyńskiego osiedla Pekin. Dla prywatnych właścicieli gruntów stawka jest wysoka - tylko 5 ha, które wystawiono na sprzedaż, zostało wycenione na 28 mln złotych. A ta cena, jak przyznają znawcy rynku nieruchomości, i tak nie jest wygórowana. Pod jednym warunkiem: obecni mieszkańcy muszą stamtąd zniknąć.
Z otwartą przyłbicą
Wcześniej działano po cichu. A to nieznani sprawcy podkopali fundamenty, sprawiając, że ściany budynku zaczynały pękać. A to ktoś wykopał rów, którym popłynęła woda, zalewając domy położone niżej. Jednak dopiero w sylwestra, 31 grudnia ubiegłego roku, czyściciele wkroczyli do gdyńskiego Pekinu z otwartą przyłbicą.
W sobotnie południe w domku przy ul. Orlicz - Dreszera 9ł/2, zamieszkałym przez rodzinę z trzyletnim dzieckiem, zatrzęsły się ściany.
- Sami zrobiliśmy remont przed świętami - Agnieszka Wilk, mama trzyletniego Sebastiana, pokazuje odnowiony pokój. - Początkowo myślałam, że ekipa przyjechała, by także wyremontować połączony z nami budynek. Ale coś było nie tak... Nagle zrozumiałam, że nas burzą.
Wybiegła przed dom, zaczęła krzyczeć, że przecież mogą zabić ludzi, którzy tu mieszkają. Że zaraz dach runie im na głowę. Na zewnątrz jest mróz - tłumaczyła, coraz bardziej zdenerwowana, pytając, czy ma stanąć na ulicy z małym dzieckiem... Nie reagowali. Wtedy zadzwoniła na policję. Zrobiła zdjęcia, nagrała mężczyzn pracujących przy rozbiórce i towarzyszącego im pełnomocnika właściciela terenu. Panowie załadowali sprzęt i zniknęli przed pojawieniem się policjantów. Niecały miesiąc później, również w sobotę, 28 stycznia, czyściciele obudzili rodzinę Orzechowskich.
- Wyszedłem do łazienki i usłyszałem huk - wspomina Wojciech Orzechowski. - Kilku mężczyzn rozwalało ściany połączonej z nami dachem przybudówki. Prosiłem, by przestali, bo się dach cały oderwie. I że trzeba go najpierw odciąć. Nie przestali, wezwałem policję. Wtedy odjechali.
Dach runął w momencie spisywania zeznań przez policjantów. - Dzieci, przerażone, upadły na ziemię - wspomina Wojciech.
Inspektor budowlany stwierdził, że ze względu na groźbę zawalenia całego budynku Orzechowscy do końca lutego muszą się wyprowadzić.
- Starych drzew się nie przesadza - płacze 83-letnia Teresa Sierzputowska, babcia Wojciecha. Od ponad 60 lat mieszkająca w gdyńskim Pekinie.
Mała ojczyzna
Ze wzgórza Orlicz - Dreszera roztacza się piękny widok na Gdynię. W pełnym słońcu z dala można zobaczyć i lasy morenowe, i morze, i nawet wieże Sea Towers. Na wzgórzu stoi tablica z napisem „Teren prywatny”. A pod nią błotniste drogi i ponad setka domków otoczonych ogródkami, niektóre wybudowane jeszcze w latach 20. i 30. XX wieku. Domki, zasiedlane przez przyjeżdżających do „miasta z morza i marzeń” robotników portowych, stawiano na prywatnym terenie.
Dziś pod 142 adresami w Pekinie zameldowanych jest ponad 400 osób. Ponad połowa z nich żyje tu od co najmniej 25 lat. Niektórzy w osiedlu urodzili się i wychowali. Wielu z nich nadal traktuje Pekin jak swoją „małą ojczyznę”.
- Żyliśmy jak jedna wielka rodzina - wspomina pan Sławek, urodzony na wzgórzu. - Latem podjeżdżał wóz państwa Kornatowskich, właścicieli firmy transportowej, dzieciaki ładowały się pod plandekę i wszyscy jechaliśmy nad jezioro do Bieszkowic albo Koleczkowa.
O „pięknych latach 80.” opowiada też pani Maria. I pokazuje urządzony z dużym smakiem dom. Tak samo jak Sławek prosi jednak, by nie podawać ani nazwiska, ani informacji pozwalających na identyfikację. - Boimy się - tłumaczy. - Niech przed kamerami stają ci, którzy nie mają nic do stracenia. Wystarczy, że ktoś się głośniej odezwie, zaprotestuje, porozmawia z dziennikarzem i natychmiast zarządca przynosi podwyżkę czynszu. Z dwóch złotych za metr do czterech, a potem do sześciu i w górę.
Byli już tacy, którzy usłyszeli, że będą płacić po 20 złotych za dzierżawę każdego metra gruntu. Tylko gruntu, bo domki nie należą już do właścicieli ziemi. Zresztą w wielu przypadkach trudno powiedzieć, kto ma prawo z nich korzystać.
Przez lata w Pekinie umowy kupna-sprzedaży domków zawierano bez notariusza, zapisując na kartce przekazanie budynku kolejnemu właścicielowi.
- Sytuacja formalno-prawna mieszkańców Pekinu jest tak enigmatyczna, że trudne jest używanie terminologii próbującej ją opisać - mówi Aleksandra Dylejko z Gdyńskiego Laboratorium Innowacji Społecznych. - W opracowaniach nawet termin „najem” został umieszczony w cudzysłowie. Poszlaki wskazują na to, że mieszkańcy dzierżawią od właścicieli ziemię, a status budynków znajdujących się na tej ziemi jest równie nieokreślony jak status całego osiedla.
Te domy nie powinny istnieć
Arkadiusz Związek, pełnomocnik trojga właścicieli gruntów, odwołuje się do czasów przedwojennych. Przypomina, że w latach trzydziestych XX wieku budynki na Pekinie stawiane były na podstawie prowizorium. Ludzie robili rysuneczek swojego baraku, szli do komisarza rządu w mieście Gdyni, a on przybijał pieczątkę ze zgodą.
- Zezwolenie obejmowało okres od 3 do 5 lat. W dokumencie przewidziano, że w przypadku gdy inwestor-mieszkaniec nie dotrzyma terminu rozbiórki, obiekt zostanie rozebrany przez urząd, a on sam będzie obciążony kosztami - twierdzi Związek. - W tym celu inwestor składał weksel na zabezpieczenie przyszłych roszczeń. Wie o tym nadzór budowlany w Gdyni, na podstawie dokumentów będących w Urzędzie Miasta Gdyni. Te domy już dawno nie powinny istnieć! No ale przyszła wojna, a po wojnie rządy objęli komuniści. I już nikt robotników portowych nie zamierzał wyrzucać z domów. A że zajmowali oni teren, który do kogoś innego należał, że mieszkają tam kosztem właścicieli… to już nikogo przez lata nie interesowało.
Arkadiusz Związek jest doskonale znany mieszkańcom Pekinu. Mówią o nim „radca prawny”, pod taką kategorią widnieje jego wizytówka w serwisach internetowych. Sam Związek przekonuje, że to nieporozumienie, i za prawnika się nie podaje. - Nie jestem radcą prawnym, tylko doradcą.
Zapytany czy kojarzy akcje „czyścicieli”, Związek odpowiada, że nie. - Nic mi nie wiadomo, żeby ktokolwiek tam komuś młotem nad głową wymachiwał. No chyba że działają tam ludzie, o których nie wiem. Jedyne, co robimy, to żądamy zwrotu działek. I tyle - podkreśla.
Jednak zdjęcia samochodu, według mieszkańców należącego do pełnomocnika, do którego „burzyciele” ładowali sprzęt budowlany po nie do końca wykonanym zadaniu przekazano już policji. Tak samo jak nagranie wykonane przez Agnieszkę Wilk. Kiedy mówimy, że świadkowie rozpoznali go zarówno w Sylwestra, jak i miesiąc później, „doradca” zmienia kierunek wypowiedzi. Pani Agnieszce wypomina, że zajmuje barak bez zgody właściciela działki. - Pani ta nie posiada także prawa wstępu na teren nieruchomości. Od minimum trzech lat nie płaci czynszów - twierdzi Związek i przekonuje, że „nielegalnie zajmowany barak nie był przedmiotem czynności”. Tak samo jak dom pan Orzechowskiego. - Czynności porządkowe były realizowane na terenie baraków opuszczonych dobrowolnie przez poprzednich użytkowników, którzy zgłaszali się osobiście i informowali o wyprowadzce. Prace porządkowe były prowadzone w celu uniknięcia ponownego zajęcia lokalu przez takie osoby jak np. Agnieszka Wilk. Wszelkie czynności zostały poświadczone w dokumentach.
Piętnaście rodzin już rozmawiało z pracownikami socjalnymi. W tym tygodniu odbywają się ostatnie spotkania w tej grupie. Urzędnicy zapewniają, że są już pierwsi chętni do skorzystania ze wsparcia programu. Na Pekinie zostanie wkrótce uruchomiony specjalny punkt, w którym obecni będą pracownicy gdyńskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. - Planujemy też, by częściej na osiedlu pojawiali się strażnicy miejscy, zabiegamy o częstsze patrole policji. A to po to, by mieszkańcy poczuli się bezpiecznie i mieli możliwość stałego kontaktu z naszymi pracownikami - dodaje Dylejko.
Walka i przetrwanie
Agnieszka Wilk z rodziną nie zamierza wyprowadzać się z domu. Na szczęście zniszczenia nie stanowią zagrożenia dla lokatorów. - Będziemy dalej walczyć o możliwość pozostania - mówi Agnieszka przytulając Sebastiana. - Wynajmiemy prawnika, chcemy sprawdzić dokładnie księgi wieczyste, czy nie było w nich poprawek i późniejszych dopisków. Pójdziemy nawet do Strasburga.
Wojciechowi Orzechowskiemu już kilka godzin po próbie wyburzenia budynku władze Gdyni zaproponowały miejsce w mieszkaniu kryzysowym przy ul. Żeglarzy. - Odmówiłem, bo był to tylko jeden pokój, niemożliwe byśmy się w nim wszyscy pomieścili - twierdzi Orzechowski. - Pojawiła się też druga propozycja, ale nie mogłem też przenieść siedmiorga osób, w tym trojga chorych, do 40-metrowego, wilgotnego mieszkania przy ul. Działowskiego.
Na razie sam naprawił szkody sporządzone przez „czyścicieli”. Ma nadzieję, że inspektor budowlany pozwoli pozostać w rodzinnym domu dłużej, niż do końca lutego. Szuka jednak mieszkania na wynajem.
- Jako monter spawacz zarabiam 1700-1800 złotych, jednak tylko wtedy, gdy moja firma nie ma przestoju - twierdzi Orzechowski. - A tak jest właśnie teraz. Stać mnie na płacenie czynszu do 400 złotych miesięcznie. Równocześnie wystąpiłem o przydział mieszkania komunalnego, może być do remontu.
Pan Sławek jest przekonany, że dopłaty miasta do wynajmowanych mieszkań skończą się po roku, dwóch. Postanawia więc przetrzymać na Pekinie jak najdłużej, by zaoszczędzić i samemu stanąć na nogi.
Pani Maria będzie siedzieć cicho. Wie, że to strategia strusia, ale nie wyobraża sobie życia w innym miejscu.