Denaturat i wiosna
Wiosna zaczyna się z pierwszym refleksem światła na ścianie, odbitego, najczęściej, od szyby. Nachodzi mnie wtedy atawistyczne pragnienie, aby rzucić się na okno i czyścić, jeszcze przed świętami.
Pierwszym wspomnieniem wiosny z dzieciństwa jest denaturat i moja babcia pucująca nim szyby fascynującym płynem, który odpycha zapachem, a jednocześnie pociąga kolorem, gdzieś między ultramaryną a malinowym różem. Jagodzianka na kościach. Tyle opowieści w dzieciństwie słyszałem o śmiałkach, którzy dyktę spożywali, że przepuszczali go przez chleb, kompletnie bez sensu, by jedynie kolor zniszczyć, pozostawiając cuchnącą pirydynę.
Nie wiem, czy Jerzy Pilch, kiedykolwiek się osobiście do „dykty” zbliżył, ale w „Pod mocnym Aniołem” poświęca kilka stron Don Juanowi Ziobro (nazwisko chyba przypadkowe?), który „pił wyłącznie denaturat, ale czynił to nie z upadku, lecz z upodobania”. Ziobro, jak Pilch, powiada: „wpierw szykował kawę zbożową.
Kawy sypał sporo i warzył ją długo, na końcu zaś, by nabrała gęstości smoły, barwy hebanu, mocy parowozu, dodawał łyżkę spadziowego miodu, cztery łyżki rozpuszczalnej neski oraz dwie torebki cukru waniliowego. Tak przyrządzoną mokkę mieszał z denaturatem, to znaczy wlewał butelkę denaturatu do garnka z kawą zbożową, która już wzbogacona o podane składniki, wystudzona musiała być do lodowatości.”
Siedzę w obcym mieście, w obcym hotelu. Siedzę i nie piję, choć takiej mokki z ciekawości bym spróbował. Po drugiej stronie podwórka kobieta czyści okno denaturatem. Słońce odbija się od tafli i wpada do mojego pokoju.