Mama dostała pozwolenie, żeby zbudować sobie szopkę - z krowiego kału, trzciny i torfu. Tam żeśmy zamieszkali - Marian Szymczak z Zielonej Góry wspomina sześcioletnie zesłanie na Syberię.
Powstaniec wielkopolski Ignacy Szymczak i Maria Skałecka, rodzice pana Mariana, to rodowici Wielkopolanie. On pochodził ze wsi Łąki Wielkie, powiat Kościan, ona z Kąkolewa, powiat Nowy Tomyśl. Krótko po ślubie w 1929 roku wyjechali do miejscowości Kraśne, powiat Mołodeczno na Kresach, gdzie Ignacy otrzymał osiedlenie od samego marszałka Józefa Piłsudskiego. Rok później na świat przyszedł Mieczysław, po kolejnych trzech latach urodziła się Zdzisława, a w roku 1937 Marian.
- Kraśne to piękna miejscowość, miała około czterech tysięcy mieszkańców. Położona nad rzeką Uszą, płytką, w której ludzie się kąpali, nad którą spędzali weekendy - opisuje pan Marian. - Wszystkie sklepy należały do Żydów. Był kościół, dom kultury. I targowisko, na którym można było kupić, co tylko się chciało: owoce, masło, mięso - od chłopów białoruskich.
Szymczakowie zajmowali trzy pokoje na parterze fantastycznej willi na skarpie, które wynajmowali od Żydów. Maria opiekowała się dziećmi i domem, udzielała się w Lidze Kobiet, wtedy nawet nie podejrzewała, że to zaważy na losie jej i dzieci. Ignacy krótko pracował w Korpusie Ochrony Pogranicza, a później zasilił szeregi policji.
"Boże, coś Polskę..."
- W roku 1939, jeszcze przed wojną, ojciec dostał rozkaz i ruszył z wojskiem w stronę Warszawy. Gdy 17 września do Polski wkroczyli Rosjanie, trafił do sowieckiej niewoli i siedział w obozie w Kozielsku - opowiada pan Marian. Mówi o przesłuchaniach i o selekcji. "Pakaży ruku!" - rozkazywał Rosjanin. Jeśli dłoń była miękka, delikatna, to osadzony kierowany był na lewo, a jeśli twarda, to na prawo. Wypytywali też o udział w wojnie polsko-sowieckiej. Ignacy Szymczak rzekł, że uczestniczył w powstaniu wielkopolskim, ale to akurat przesłuchujących nie obchodziło... - Raz w tygodniu wieczorem odczytywali nazwiska z listy. Wyczytani dostawali bochenek chleba, koc i dwa śledzie. I zapewnienie, że jadą do Polski. A wie pan, jak do Polski? Na rozstrzelanie... - pan Marian zawiesza głos.
Ignacy Szymczak miał szczęście. Dostał się do Armii Andersa, z którą przeszedł cały szlak bojowy przez Iran, Irak, Palestynę. Walczył pod Monte Cassino, gdzie trzy razy został ranny. Otrzymał order Virtuti Militari, który zabrała mu ekipa Bieruta... Ale nie wybiegajmy za daleko w przyszłość.
Tymczasem w Kraśnych Żydzi wyrzucili z willi Marię Szymczak z trojgiem dzieci. - Zamieszkaliśmy w innym domu, na piętrze, w dwóch pokojach. I drugi raz nas wyrzucili. Przeprowadziliśmy się, znów na parter - wspomina pan Marian. - Wtedy już były informacje, że chodzą listy, że wywożą na Sybir.
Pierwszy transport ruszył 10 lutego 1940. Ta deportacja ominęła Szymczaków. Ale przyszedł 10 kwietnia 1940. - Gdzieś tak nad ranem wtargnęło trzech enkawudzistów. Kazali się ubierać i dali 15 minut na spakowanie się - wspomina pan Marian. - Mama zaczęła zabierać lalki... Jeden z enkawudzistów kazał mamie przynieść spirytus. Dostał pół litra, oddał flaszkę swoim dwóm kolegom i odprawił ich, żeby sprawdzili, jak idzie wyrzucanie z domów innych rodzin. Gdy został sam, kazał pakować futra, złoto, pierzyny... Wszystko do worków. I on w pewnym sensie uratował nas przed śmiercią na Syberii.
Podwodka już stała, zawiozła rodzinę do oddalonej o dziesięć kilometrów miejscowości Olechnowicze, na stację kolejową, gdzie czekało 60 wagonów bydlęcych. - I kazali ładować wszystko - dodaje pan Marian. - Po trzech dniach nad ranem trzy razy gwizd i pociąg ruszył. A tu tylko płacz i zgrzytanie zębów, "Boże, coś Polskę...", "Pod Twoją obronę..." i litanie do Matki Boskiej. I tak Polacy wyjeżdżali na Syberię.
Witajże Księżycu
- Miesiąc żeśmy jechali. Przywieźli nas do miejscowości Pawłodar, załadowali na ZIS 5 i dalej do Nazarowki, kołchoz Krasny Agranom. Tam byli Ukraińcy, Żydzi, Kozacy, Białorusini, Litwini, Bułgarzy, Estończycy, Czeczeni, Albańczycy - wylicza pan Marian. - Wysadzili nas, zrobili wiec i do mieszkańców mówią: "Eto burżuje, krwiopijcy, wasze pogromcy".
Maria Szymczak z trojgiem dzieci trafiła do domu starszego Ukraińca, który mieszkał z żoną i matką. Miał dwie izby i kuchnię. - Kiepsko było, bardzo kiepsko. Jedliśmy lebiodę, trawę, obierki, bo przecież skąd ziemniaki? Jak Kozakom padł koń, to wołali mamę, żeby wzięła sobie skrawek mięsa. Czasami zdychało jakieś jagnię... - nie ukrywa pan Marian. - A najgorsze były zimy, minus 60 stopni, nie było w co się ubrać. Mieliśmy tylko jedne pimy. Wie pan, co to takiego? Jakby gumowce, ale zrobione z wełny. Łapaliśmy szpaki. Mój brat miał układy z Kozakami i oni powiedzieli mu, jak to robić. I te szpaki żeśmy jedli. A latem ratował nas szczaw. Czasem kradliśmy kawony, ogórki, słoneczniki, wyrywaliśmy głąby po kapuście. Kto karabczył, tego zamykali, więc trzeba było tak kraść, żeby nie złapali.
Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet - taka zasada panowała w kołchozie. Maria Szymczak starała się, jak tylko mogła. Ponieważ dobrze znała język niemiecki, którego nauczyła się jeszcze w Szkole Powszechnej w Grodzisku, czasami dostawała pracę przy tłumaczeniu. Wkrótce udowodniła, że jako córka gospodarza świetnie poradzi sobie także przy innej robocie. Zaczęła paść owce. Harowała od rana do wieczora, bardzo sumiennie. - Dlatego dostała pozwolenie, żeby przy baraniarni zbudować sobie szopkę - z krowiego kału, trzciny i torfu. Bez okien, bez niczego, ni czorta. Tam żeśmy zamieszkali - dodaje pan Marian.
Wynagrodzeniem za pracę był pajok, czyli pięć kilogramów zboża z plewami raz na miesiąc. Wrzucało się to do żaren, ucierało na kaszę, mieszało z wodą, kładło na rozgrzanym kamieniu i piekło okrągłe lepiożki.
- Mama cały czas modliła się do Matki Boskiej. Co wieczór musieliśmy z nią klęczeć. Zawsze były litanie, żeby ojcu nic się nie stało, żeby do nas wrócił i żebyśmy my szczęśliwie wrócili do Polski. Modliła się też do księżyca, czym zdobywała uznanie Kozaków. A pozdrawiała go tak: "Witajże Księżycu, niebieski dziedzicu, tobie obraz i korona, a mnie szczęście i ochrona" - recytuje pan Marian.
Bo Ruscy wrócą
Czy Maria Szymczak wymodliła ten szczęśliwy powrót? Kto wie... Gdy usłyszała, że powstał Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele, ruszyła do Kulbi_-szewa. - Tam była misja wojskowa. Zapytali mamę, czy ma dokument potwierdzający, że jest Polką. Odpowiedziała, że ma. Wyjęła książeczkę do nabożeństwa, w której miała... legitymację Ligi Kobiet ze zdjęciem i z orłem! - nie bez podziwu w głosie tłumaczy pan Marian.
Obiecali, że zawiadomią szefa kołchozu. Tak też się stało. Szef podarował rodzinie dwa barany, które przed wyjazdem mieli zabić i zabrać, żeby w drodze do Polski było co jeść. Na stację kolejową w Szczerbaktach dotarli wozem zaprzężonym w byka. Był rok 1946. - Pociągiem jechaliśmy miesiąc w wagonach bydlęcych. Widzieliśmy ciągnące kolumny jeńców niemieckich. Jechaliśmy przez Irtysz, przez Wołgę. Widzieliśmy piękne góry, piękne rzeki. Ale dla nas Sybir na zawsze pozostanie przeklętą krainą, nieludzką ziemią, lodowatym piekłem - stwierdza pan Marian.
Transport dotarł do Brześcia, skąd został skierowany na północny zachód. - Najpierw chcieli do Szczecina, ale most się chwiał, a tu 60 wagonów... No to do Gryfic - nikt się nie zgodził. W końcu Trzebiatów, zajęliśmy pokój w centrum. Bardzo dużo wojska rosyjskiego tam było. I naszego też. W każdą niedzielę robili defiladę - pan Marian z uznaniem kiwa głową. - Dostawaliśmy dary z UNRRA, brat pracował w drogerii, a my z mamą siedzieliśmy w domu.
Poprzez Czerwony Krzyż Maria Szymczak utrzymywała kontakt z mężem od czasu, kiedy trafił do Armii Andersa. - Gdy ojciec miał wrócić z Anglii, przeprowadziliśmy się do Kamieńca, powiat Kościan. Wrócił w 1948 roku, ja byłem akurat w szkole. Przychodzę do domu i mama mówi, żebym się przywitał. Idę do pokoju, a tam siedzi starszy pan w mundurze, łysy, z wąsem... Uciekłem do mamy: "Ty taka ładna, a takiego starego ojca sobie wzięłaś?". Tłumaczyła, że on był młody, ale w czasie wojny tyle przeszedł... Wróciłem, ojciec dał mi taką grrrubą angielską czekoladę - uśmiecha się pan Marian.
Ignacy Szymczak znalazł pracę w Płotach pod Czerwieńskiem i tam przeniosła się cała rodzina. - Mama była przewrażliwiona, nie pozwalała nam mówić, gdzie byliśmy, co przeżyliśmy. Przez pięć lat składała chleb do worka. Bo Ruscy wrócą... - kończy pan Marian.