Od kilku dni jestem kurczakowym wegetarianinem i chyba już zostanę, bo wreszcie nie muszę kupować mięsa. Nie chodzi o wydawanie pieniędzy i zabijanie zwierząt, tylko o foliowe woreczki.
To nic, że sprzedawcy pakują pierś z kurczaka w podwójne foliówki, skoro na końcu podają to mokrą od zimnego mięsa łapą i zawsze coś z obrzydlistwa na niej zostaje. Odtąd czuję, że moja ręka jest skażona. Kiedyś, po wyjściu ze sklepu spotkałem kumpla i musiałem mu powiedzieć: „przepraszam, nie podam dłoni, bo mam na niej pozostałości surowego mięsa”. To było dla nas żenujące.
Lewej ręki też nie mogłem dać, bo trzymałem w niej siatkę z rzeczonym kurczakiem, który prześwitywał bezczelnie, jakby mówił: zabiliście mnie i to jest moja żenująca zemsta, możesz się z kimś tam nie przywitać, ale będziesz za chwilkę musiał, Tadeuszu, dotknąć częścią mnie kierownicy swojego auta, a później zmieniać, brudząc mną, biegi. A potem odruchowo poprawisz i pobrudzisz okulary mięsem i jeszcze będziesz musiał mnie umyć i powycinać wszystkie te chrząstki i kosteczki i natkniesz się na kilka wstrętnych plamek zakrzepłej krwi, do których mam prawo, a ty teraz - smutny obowiązek. A nie daj boże jak ci się nie-dogotuję lub nie-dosmażę! Oczywiście będziesz mógł to na patelni poprawić, ale już z delikatnym posmakiem mojej drobiowej surowizny.
Tak, kurczak do mnie przemówił. Najpierw pobrudził, potem przemówił i w związku tym powiadam: drobiu - goń się.