Dramaty millenialsa. Gwałtu rety na języku
I ruszyli. „Psycholożka i seksuolożka - może szanowna autorka kupi sobie słownik, zamiast wymyślać własne wyrazy. Mam nadzieję, że redaktor naczelny będzie interweniował w tej sprawie, bo tu dokonuje się gwałt na języku polskim”. „Marszałkini sejmu, naukowczyni, profesora, magistra. Raka mózgu można dostać, a wtedy wiadomo, wizyta u doktory onkolożki”. „Czekam na rozróżnienie ten trup i ta trupa”.
Ruszyli, sprawnie, energicznie, jakby od dłuższego czasu grzali już mięśnie w blokach startowych. Ruszyli przygotowani, wytrenowani, ze strategią starannie ułożoną w głowach. Ruszyli jak od lat ruszać zwykli.
W grę pod nazwą „Feminatyw polski” bawimy się od dobrych kilku dekad. Szczerze mówiąc, myślałam, że już nam się znudziło i okopaliśmy się na bezpiecznej, choć rozczarowującej obie strony pozycji „zobaczymy, co będzie”. Ale jednak nie. Wystarczyło 20 posłanek lewicy i jedno pismo skierowane do szefowej Kancelarii Sejmu, by zabawa ruszyła na nowo. Kobiety chciały uwzględnienia ich płci w nazewnictwie stosowanym w dokumentach, kartach do głosowania, tabliczkach wskazujących miejsca w sali plenarnej. Chodziło więc o te wszystkie posłanki, ministry, zastępczynie i inne kolące niektóre uszy, języki i umysły tytuły. Określenia, przeciw którym pióra wytoczyły najtęższe publicystyczne umysły.
Dyskusja o feminatywach, jak większość polskich dyskusji, przypomina sylwestrowy fajerwerk: najpierw dużo szumu, potem nic, a za rok powtórka z rozrywki. Jedni o kaleczeniu języka, drudzy o tym, że trzeba się po prostu osłuchać. Jedni o lewackiej nowomowie, drudzy o tradycji sięgającej początku ubiegłego wieku. Jedni o odbieraniu powagi kobietom, drudzy o oddawaniu im honoru. Ja w tej dyskusji zawsze stałam po stronie feminatywów. Bo może czasem wymagają logopedycznych wygibasów, ale w pewnych sytuacjach, mówić bez nich nie sposób. O ile jeszcze Pani minister może wystąpić z inicjatywą, o tyle kiedy kobiet skrzyknie się kilka, zrobi się problem. Bo kto występuje? Panie minister? Czy może kobiety ministrowie? Grupa kobiet zajmujących, piastujących stanowiska ministrów? Już chyba te „ministry” będą lepsze.
A co w sytuacji, kiedy projekt stworzyła grupa projektowa złożona z czterech kobiet i jednego mężczyzny? To ciągle projekt „zespołu architektów”? Czy może już „architektek i architekta”.
Język jest jednym z najczulszych barometrów zmieniającej się rzeczywistości. Nasiąka tym, co wokół, wygina się, dopasowuje. Feminatywy drażnią więc nie dlatego, że dziwnie brzmią. Drażnią, bo jasno pokazują, że kobiety zajmują coraz więcej miejsca w przestrzeni publicznej. I że nie zawsze chcą, by to miejsce było kształtowane według męskich reguł i definicji.