Dramaty millenialsa: Plemię
Nie wiem, czy w ten sposób nie naruszam jakichś firmowych tajemnic, ale powiem Państwu, że nasza poprzednia siedziba nie grzeszyła urodą. Życzliwi powiedzieliby: pofabryczna hala, realiści: skromny obiekt, sceptycy: baraczek.
Ja, reprezentująca ostatnią grupę, umajałam sobie tę przestrzeń za pomocą gazetki ściennej, zatytułowanej „Koty w życiu artystów”. Była tam fotografia Picassa, trzymającego kota za tylną łapkę, był Klimt podtrzymujący zwierzaka za szyję dość dramatycznym gestem, był Hemingway z kocurem, pilnującym butelki wina. Było ich tylu, że miejsca szybko zaczęło brakować i ku mojemu żalowi nie zmieściło się tam zdjęcie Charlesa Bukowskiego. Tego bon vivanta, który o kotach pisał jak nikt, snując analogie między kocim a ludzkim charakterem. Jego teksty na scenę Teatru im. Juliusza Słowackiego przeniósł ostatnio Tomasz Cyz („O kotach”) i polecam Państwu ten spektakl serdecznie. Bo choć ma on swoje wizualne i dramaturgiczne niedociągnięcia, udało się w nim uchwycić coś, na definiowaniu czego poległa niejedna tęga głowa: bycie kociarzem.
Bo kociarze to proszę państwa osobna klasa społeczna, plemię, naród nieomal. Swój pozna swego. Tylko kociarz wie, co to znaczy mieć gęsią skórkę na widok ucha, miauk wychwytywać z oddali, z granicy słyszalności i odróżniać go bezbłędnie od płaczu dziecka, wyganiać męża na kanapę, bo kot rozłożył się w poprzek łóżka. Ba, męża. Dziecko wyganiać. Siebie samego wyganiać. Wyganiać się z łóżka, z fotela, znad talerza, od komputera, z własnego życia nieomal się wyganiać, bo kot. KOT. Mnie przyjemność sprawia samo wymawianie słowa „kot”: policzki najpierw ściągają się, zbliżają do siebie, potem usta rozszerzają się w szerokim „o”, żeby na końcu język zdecydowanie klasnął o zęby, w zamykającej, przedniojęzykowej spółgłosce. Czasem, kiedy jest mi smutno, mówię sobie „kot” idąc chodnikiem albo siedząc przy biurku w pracy.
I od razu robi mi się lepiej. Wariatka? Jeśliby wariactwo mierzyć liczbą podobnych przypadków, to o żadnym szaleństwie nie ma tu mowy. Znajoma podzieliła się kiedyś ze mną odkryciem, że gdyby przybliżyć nos do kociej łapki, poczuje się zapach popcornu, koleżanka wyszukuje podobieństwa między swoim partnerem a kotem (moim ulubionym jest to, w którym obydwaj patrząc na lodówkę drapią się po zadkach). Bycie kociarzem ma się wytatuowane w DNA. To jest coś więcej niż komunały o kociej tajemniczości i indywidualizmie. Kociarstwo wynosi się z domu, pielęgnuje w dorosłym życiu i wokół niego planuje przyszłość. Nawet tą pozagrobową. Bo jak pisał Bukowski: „Dobrze mieć przy sobie kilka kotów. Wystarczy na nie spojrzeć i zaraz ci się poprawi humor. W przyszłym życiu chcę być kotem. Sypiać po 20 godzin na dobę i czekać, aż mnie nakarmią. Siedzieć, liżąc sobie tyłek. Ludzie są zanadto żałośni, wściekli i monotematyczni”.