Dramaty millenialsa. Pod wodospadem marzeń
Choinki nierozebrane, ciasta niedojedzone, duch świąt wciąż unosi się w powietrzu, zacznijmy więc od biblijnej frazy. Jak napisano w Księdze Koheleta: „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem. Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas leczenia (…)”.
Gdyby „czas” zamienić na „przestrzeń”, można by powiedzieć: jest miejsce zadumy i miejsce zabawy. A konkretniej: jest miejsce na operowe arie i jest miejsce dla Zenka Martyniuka. Jednak ten drugi w Boże Narodzenie wszedł w miejsce tych pierwszych i narobił takiego ambarasu, że cały kraj do dziś nie przestaje zastanawiać się, co się właściwie w gmachu Opery Podlaskiej wydarzyło.
Osobiście najpierw chciałam odruchowo przedsięwzięcie obśmiać i skrytykować. Plan jednak psuła mi szemrząca z tyłu głowy myśl, że z tym całym disco polo to nie jest taka prosta sprawa. Bo, proszę państwa, to nie tylko kicz, ale i historia polskiej muzyki.
Od narodzin gatunku minęło już dość czasu, żeby tematem zaczęli zajmować się historycy kultury i etnografowie. W ostatnim roku rozpracowywali go Judyta Sierakowska - „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo” i Monika Borys - „Polski bajer. Disco polo i lata 90.”. Przede wszystkim jednak pochylili się nad nim kuratorzy z warszawskiego Muzeum Etnograficznego, tworząc wystawę „Disco Relaks”. Na ekspozycji, za kurtyną z ceratowych pasków, kryje się polskie imaginarium lat 90.: fototapety w palmy, kobiety wrażliwe i seksowne, mężczyźni odważni i czuli, „ty i ja razem, pod wodospadem marzeń”.
A w tle pulsujące z ekranów klipy oraz fragmenty występów Shazzy, Bayer Full, Jauntixu i szemrząca z słuchawek muzyka. A do tego już mniej wesołe, kuratorskie komentarze o disco polo jako odpowiedzi na kryzys i marzenia początku lat 90. O muzyce, która w jakiś przedziwny, może nie do końca prestiżowy, ale skuteczny sposób dokopała się do środka polskiego serduszka.
Jak to jest? Możemy z powodzeniem umieścić disco polo w muzeum, a w operze już nie? W mojej skromnej opinii problemem nie jest to, że disco polo trafiło do opery, ale fakt, że trafiło tam nieopatrzone żadnym komentarzem. Gdyby ktoś powiedział, że 30 lat po transformacji ustrojowej przyglądamy się muzyce, która stanowiła soundtrack tych przemian, słuchamy jej jeszcze raz z sympatią i dystansem, to mogłoby się udać. Zamiast tego oprawiono je w pozłacane ramki i udawano, że jest takim samym rodzajem muzyki, jak ten, którego słucha się w wieczorowej sukni. Mogło być fajnie, nawet pouczająco, ale - jak pokazuje długa telewizyjna tradycja - coś, co w nazwie ma „benefis” nie może się udać.