Tak jak każdy czasem traci wiarę we własny zawód, tak i każdy - jak sądzę -ma swoje sposoby, by tę wiarę odzyskać. Dla mnie do niedawna niezawodną metodą było oglądanie filmów o dziennikarzach. Produkcje te rządzą się swoimi, dość schematycznymi prawami. Jest w nich więc redakcja mieszcząca się w nadgryzionym zębem czasu biurowcu, jest zasiadający w gabinecie (koniecznie z żaluzjami) redaktor naczelny, są sztruksowe marynarki, są burzliwe kolegia, a na tych kolegiach jest nade wszystko temat. Temat śledczy, temat demaskatorski, temat podsunięty przez tajemniczego informatora i realizowany przez nieustraszonego dziennikarza, istnego wojownika prawdy.
Niestety, ta filmowa metoda ostatnio przestała się sprawdzać. Owszem, tytuły o mediach nadal powstają, ale dziennikarze jawią się w nich jacyś tacy, o wiele marniejsi niż kiedyś.
Przykłady? Nominowany do Oscara „Gorący temat” to oparta na faktach historia molestowania w telewizji Fox, flagowa produkcja Apple Tv, czyli „The Morning Show” opowiada o mobbingu w telewizji śniadaniowej, a zgarniająca świetne recenzje „Sukcesja” jest rozpisanym na dwa sezony studium rozpadu tego, co kiedyś nazywało się dziennikarskim etosem (też zresztą z molestowaniem w tle).
Można by powiedzieć, że wytykanie mediom błędów to nic więcej niż kinematograficzny trend. Można by, gdyby nie to, że ma on zaczepienie w prawdziwych historiach. W Polsce nie mieliśmy co prawda patopraktyk na miarę wyżej wymienionych, ale spektakularne wtopy i nam się zdarzają. Najświeższym przykładem niech będzie kuriozalny wywiad, jaki jeden z dziennikarzy „Vivy” przeprowadził z Anna Marią Sieklucką. Z uwagi na fakt, że pani Sieklucka zagrała w mocno zabarwionym erotyką filmie pan redaktor uznał za zasadne zadawać jej pytania o doświadczenie seksualne, koronkową bieliznę i inne osobiste kwestie. Że zadawał to pół biedy. Drugie pół biedy jest takie, że redaktor uznał, iż tekst nadaje się do publikacji. Trzecie, że redakcyjni koledzy nie zwrócili uwagi, iż coś tam w tej litanii koronek, nudystów, orgazmów i pseudopikanterii zgrzyta. A czwarte, że na to całe przedsięwzięcie wydali zgodę ci, który tym medium kierują (no, chyba że wszystko wydarzyło się bez ich wiedzy, co również nie napawa optymizmem). Jak widać to już nie jedna bieda, a dwie biedy.
O tych biedach zrobiło się wyjątkowo głośno, ale podobne wpadeczki zdarzają nam się każdego dnia. Te wszystkie wabiące z pierwszych stron „seksowne i ponętne”, te przechodzące przemianę „niegdyś seksbomby dziś wzorowe matki”, te intrygujące czytelnika „zmysłowe gwiazdy seriali”, te niekończące się galerie nóg, biustów, pup i dekoltów.
Czy to się sprzedaje? Bez wątpienia. Znajomy, poważny redaktor poważnego tygodnika, mówił mi kiedyś, że gdy wyniki spadają, tematem numeru staje się rak piersi albo macierzyństwo - ot, żeby można było dać biust na okładkę. Ale czy w dłuższej perspektywie taki zabieg się opłaca? Nie sądzę. W dobie #metoo nie ma bardziej obciachowej frazy niż „sex sells”. Warto, byśmy o tym pamiętali koledzy i koleżanki. Bo wkrótce nasz zawód stanie się tematem nie na film sensacyjny, ale na komedię.