Dramaty millenialsa: Śmierć to nie jest taka pewna sprawa
Siedziałyśmy sobie z koleżanką w kawiarni (nerwowych uspokajam: latte było zwykłe, nie sojowe) i rozmawiałyśmy o odchodzeniu.
Powspominałyśmy niedawne cmentarne peregrynacje, podyskutowałyśmy o kremacji zwierząt, a także o tym, czy same - w odległej, mam nadzieję, przyszłości - wybierzemy minimalizm (urna) czy może opcję na bogato (wielopokoleniowa mogiła). Generalnie rozmowa toczyła się w tonie lekkim, small talkowym, zdawałoby się nieprzystającym do tematu spraw ostatecznych.
Tyle że - jak mawia mój redakcyjny kolega - z tą śmiercią to jeszcze do końca nie wiadomo. Zwłaszcza ostatnimi czasy. Eliksiru młodości wciąż nie wynaleziono, ale technika znalazła już swoją metodę na nieśmiertelność.
Technika, a konkretnie CGI, czyli obraz generowany komputerowo (computer-generated imaginery) pozwala dziś na cyfrowe odtworzenie postaci i umieszczenie jej w filmie w taki sposób, że występuje w fabule na równych prawach z żywymi aktorami.
Ponoć nie jest to nawet szczególnie skomplikowane: wygenerowaną komputerowo twarz zmarłego aktora wystarczy nałożyć na facjatę żywego statysty.
Efekt nomen omen jak żywy. W taki sposób kulturze i światu przywrócono Paula Walkera w „Szybkich i wściekłych” i Petera Cushinga w „Gwiezdnych wojnach”.
Twórcy sięgają i do bardziej odległej historii kina: kilka lat temu w jednej z reklam zagrała Audrey Hepburn, a na ekrany kin wkrótce z zaświatów ma powrócić James Dean.
Fajnie? Niby fajnie. Fajnie, ale przecież poniekąd dziwnie. Jakoś tak nienaturalnie. Jak w tym zjawisku zwanym dolina niesamowitości, a zachodzącym wtedy, gdy patrzymy na robota będącego niemal idealną kopią człowieka. W CGI przekraczamy nie tylko granicę realności, ale i podstawowych praw przyrody. Bo jak to tak? Skasować śmierć?
Kino zawsze bazowało na iluzji, jednak konstrukcja tej komputerowej jest nieco inna. To nie złudzenie oparte na makijażu, grze aktorskiej i dekoracjach, ale kopia idealna: komórka do komórki, zmarszczka do zmarszczki, piksel do piksela.
Dziwne to i trochę nieetyczne, bo sprowadza aktora do roli rozpoznawalnej buzi, pomijając to, co przecież najistotniejsze dla jego zawodu: talent, kreatywność, to, w jaki sposób spaja siebie samego z tworzoną przez siebie postacią. Umiemy skopiować twarz, ale nie umiemy jeszcze skopiować duszy. I oby zbyt szybko nam się nie udało.